wtorek, 23 grudnia 2014

Przedświąteczny wiatr

Od kilku dni wieje. Na początku był to wiatr typowo południowy, ciepły i jak dla mnie nieco zwariowany, bo kiedy tak w środku zimy robi się nagle ciepło wszystko wariuje. Południowy wiatr ma też to do siebie, że w zimie lubi przynosić katar- tak też stało się tym razem ….. smarka Pan Mąż, kicha córka, ja na razie trzymam się dzielnie – zdrowo.

Wczoraj wiatr zmienił kierunek na zachodni, hula po polu przed domem z impetem uderza w dachowe okno pokoju córki, świszcze, wyje, a nawet gwiżdże w kominie. W ciągu dnia nie zwracałam uwagi na te odgłosy ale w nocy ….. robi się trochę strasznie czasem słychać trzeszczenie belek na dachu, czasem jakaś gałąź pacnie, deszcz zabębni w okna.
Klimat typowo jesienny a jutro przecież Wigilia w domu trwają przygotowania świąteczne, głównie kuchenne. Wigilię tradycyjnie spędzimy w mieście ale dalszą część świąt już na ukochanej wsi, mam nadzieję na długie leśne wędrówki, odrobinę słońca i zimy.
Natomiast Wszystkim znajomym, przyjaciołom,czytelnikom życzę by Święta Bożego Narodzenia były pogodne i radosne, by każdy je spędził tak jak lubi :-)  Życzę też pomyślności i zdrowia w Nowym Roku !

A na koniec zdjęcie z tegorocznym akcentem zimowym (jak na razie jedynym). 


środa, 10 grudnia 2014

Świergot radosnych Raniuszków

Wczoraj po raz pierwszy od kilkunastu dni za chmur wyjrzało słońce.
W radosnym nastroju krzątałam się po domu. Ze okna dobiegł mnie równie radosny świergot. Ptaki uwielbiam więc poszłam sprawdzić co też tak hałasuje.
Z brzozy na brzozę przelatywało stadko zwinnych białych kuleczek. Małe puchate ptaszki były bardzo szybkie, już je kiedyś widziałam ale nie zdążyłam sfotografować. Wczoraj się udało, jakość zdjęć marna ale przynajmniej rozszyfrowałam co to za stworzonka buszują w brzozach – to są Raniuszki.

A skoro jestem już przy ptaszkach, przypomniałam sobie o pewnym wakacyjnym zdarzeniu.
Otóż jak co roku na belce pod dachem gniazdo założyły pliszki siwe. Jedno z młodych bardziej ciekawe świata przeliczyło swe siły i …. wypadło z gniazda a że słabo latało nie potrafiło do gniazda wrócić. Na trawniku przed domem Żółtodzioba wypatrzył Pan Mąż. Poszłam obejrzałam pisklaka, stwierdziłam że w zasadzie jest cały i zdrów. Ukryłam go w wysokiej trawie koło oczyszczalni. Siedział schowany w cieniu a rodzice mieli do niego łatwy dostęp. Po pewnym czasie pisklaka wyparzyły moje dzieci. Stanowczo zabroniłam im zbliżania się do ptaka, jak chcą obserwować mogą robić to z domu przez okno. Przez dwa dni widywałam żółtodzioba na trawniku. Trzeciego dnia z rana żółtodziób przechadzał się po naszym tarasie a jego rodzice uwijali się by młodzieńca nakarmić co rusz wskakiwali w mokrą od rosy trawę by po chwili wrócić z tłustą zdobyczą, która lądowała w dziobie podrostka. Im bardziej rodzice się uwijali, młody bardziej rozdziawiał dziób i popiskiwał.
Oglądałam to przedstawienie przez pół godziny, zaczęłam się zastanawiać ile jeszcze Ci rodzice są w stanie pożywienie przynieść, w tym właśnie momencie jedna z dorosłych Pliszek zaczęła zganiać młodzieńca z tarasu. Ten się opierał ale w końcu zanurkował w mokrą trawę i sam zaczął szukać jedzonka. Takie to mokre wkroczenie w dorosłe życie. 

  Żółtodziób się usamodzielnił ;-)











Tytułowy Raniuszek :-)

niedziela, 30 listopada 2014

O zwierzętach domowych z podtekstem politycznym

O tym że jest szaro i buro pisać nie będę, każdy kto mieszka w moim regionie doświadcza szarości. Nadmienię jedynie, że kiedy bardzo zapragnęłam słońca, pojechałam na rancho tam okropnie się rozczarowałam. Na wsi też buro. Przez weekend opatuleni w czapki i szaliki staraliśmy przygotować nasze wiejskie obejście do zimy. Było przekopywanie ogródka – (Pan Mąż oczywiście) i ubieranie drzewek. Weekend zleciał jak z bicza trzasnął. Ale dość o wsi i kolorach a raczej ich braku, temat posta sam jakoś tak wpadł będzie o zwierzakach domowych.
Na wstępie wyjaśnię nie jestem zwariowaną paniusią – lubię zwierzaki lecz z umiarem, to znaczy szanuje je i reaguje gdy dzieje im się krzywda, dokarmiam zimą ptaki, dbam o koty mojego Taty i pewnie jakby się przybłąkał jakiś pies też bym go przygarnęła ale na pewno nie kupowałabym psu kolorowych ubranek i nie nosiłabym w specjalnej torbie na zakupy do centrum handlowego.
I tak dochodzimy do sedna a mianowicie do „błąkanie się psów”. Otóż kiedy się przeprowadziłam do „prawie miasta” jesienią z okolicznych ogródków działkowych przychodziły do nas na darmową michę stadka kotów. W zagajniku nieopodal domu mieszkały bezpańskie psy, one też czasami zaglądały na podwórko do kocich misek. Przez kolejne lata psów i kotów było coraz mniej w pierw naiwnie myślałam, iż społeczeństwo się nam ucywilizowało, nikt już psów nie wyrzuca - nie wywozi do lasu.

Zderzenie z rzeczywistością nastąpiło jakieś trzy lata temu, wtedy to poczta po raz kolejny przeniosła swoją placówkę tym razem w mieszkalną część pobliskiego Chinatown. Pojechałam na pocztę odebrać list polecony, zaparkowałam – wysiadłam z auta - zapach unoszący się wkoło mówił: oj nie będzie dobrze ! Skierowałam się w stronę poczty po drodze mijałam mały osiedlowy sklepik, moją uwagę przykuły dyndające w witrynie sklepowej kurze łapki z pazurkami. Ciekawość była silniejsza …. zaryzykowałam podeszłam bliżej. Przed wejściem leżała stara lodówka służąca za coś w rodzaju akwarium. Zdemontowano jej drzwi a do środka wlano trochę wody w której taplały się małe kraby. Obok akwarium stała lada chłodnicza w niej leżały sztuki mięsa z czterema nogami -króliki to raczej nie były. Mocno zniesmaczona pognałam na pocztę nie oglądając się za siebie. W domu swoim odkryciem podzieliłam się z Panem Mężem. Niestety smutna to prawda, nagłe zniknięcie z okolicy bezpańskiej zwierzyny zawdzięczamy nie ucywilizowaniu miejskiej społeczności a raczej azjatyckiej kulturze, która przerabia na pożywienie wszystko co biega i pełza. 

Dziś media obiegł film służby celnej pokazujący ten proceder. Film wywołał zgorszenie i komentarze. A ja zapytam przecież na tą pocztę nie tylko ja chodzę, chodzą tam i inni: urzędnicy gminni, straż miejska, przez trzy lata nikt nic nie widział ? Teraz wielkie oburzenie: mięso niewiadomego pochodzenie w restauracjach w stolicy ! Azjaci jedzą: psy, koty, szczury my jemy: świnie, kurczaki pędzone na antybiotykach i hormonach – co kraj to obyczaj. Szanuję kulturę innych lecz chciałbym by i nasza kultura była szanowana, idąc do restauracji wolałabym zjeść kurczaka a nie kota udającego kurczaka.
 Ktoś wydaje pozwolenie na wjazd obcokrajowcom ale nikt nie sprawdza co dalej się z przybyłymi ludźmi dzieje. Po okolicy krążą anegdoty jak to na jeden paszport przyjeżdża do Polski trzech Azjatów. Coś w tym musi być bowiem w wiejskiej szkole mojej córki jest już więcej dzieci kolorowych niż białych. Kolejna sprawa jeszcze bardziej przyziemna: skoro rodzą się dzieci to osobniki ludzkie muszą też umierać ! Znajomy pytał mnie czy widziałam w okolicy nagrobek lub pogrzeb Wietnamczyka lub Chińczyka ? Odpowiedź: -nie widziałam !
Przypuszczam, iż za kilka lat Polskę obiegnie sensacyjna wiadomość : „W lesie pod Wólką Kosowską odkryto zbiorową mogiłę zawierającą szczątki niewiadomego pochodzenia !”

Urzędnicy żyją w swoim własnym świecie tworząc biurokratyczne bariery a obok toczy się życie w zupełnie innym rytmie.
Smutne to bowiem idąc do sklepu nigdy nie jestem do końca pewna czy kupuję sól drogową czy spożywczą, nie wiem czy produkt nazwany masłem - masło w ogóle zawiera, nie wiem czy kupiona elenktyczna szczoteczka do zębów jest oryginalna czy też jest podróbką, która ulegnie samodegradacji po trzecim użyciu, itd.....
Według mnie to wszystko nie podąża w dobra stronę ….. ale „cóż taki mamy klimat” zresztą nie tylko w Polsce.


Dla ludzi o mocnych nerwach poniżej link do filmu z Chinatown.
 https://www.youtube.com/watch?v=yOCcFyv2XT0&feature=youtu.be

piątek, 7 listopada 2014

Kocie sprawy a raczej kocie sztuczki.


Stało się, piękna kolorowa jesień odeszła w zapomnienie - nastała pora mgieł i szarości.
W takich okolicznościach przyrody ciężko wykrzesać z siebie odrobinę optymizmu. Wszystko człowieka wkurza: to że jedyną drogę dojazdową do posesji mu rozkopali, to że wszędzie są korki, że brak miejsc parkingowych, że ciasno, tłoczno i brudno. Chodzę więc z spuszczonym nosem, obecna ciałem ale nie duchem.
Przez tą nieobecność ducha nawet nie wiem kiedy, cudownie rozmnożyły mi się koty.
A było to tak :
 
Mój Tato posiada dwa czarne kocury. Zwierzaki na przemiennie albo wylegują się na sofie w salonie, albo brykają po podwórku. Generalnie kotami zajmuje się Tato, ale na czas jego nieobecności kociska wdrożyły własne procedury.   I tak gdy kot widzi mnie w domu puka łapką w szybę drzwi tarasowych. Otwieram, wpuszczam kota do środka, kot miauczy, drapię (miziam) kota , następnie napełniam kocią miskę i mogę odejść. Tak na marginesie dodam, że kot niepomiziany nie chce jeść tylko dalej miauczy wiec drapanie kota jest punktem obowiązkowym. Najedzony kot ucina sobie drzemkę a później wychodzi z domu głównymi drzwiami z którymkolwiek z pozostałych domowników. Ponieważ zrobiło się chłodno kot po półgodzinnym wietrzeniu futra znów puka w drzwi balkonowe i domaga się miski. Do tego koty są dwa więc procedura powtarza się dość często, właściwie ciężko zliczyć ile razy dziennie.
W zeszłym tygodniu schodzę do salonu, - czyżby wzrok mnie zawodził ! Widzę …... trzy czarne koty wylegujące się na sofie !!!
Wołam syna i pytam :
        • wpuściłeś kota ?
        • Tak wpuściłem i dałem michę.
        • Ale jeden jest nie nasz !
Na skutek zamieszania i hałasu w pokoju, jeden z czarnych kotów otworzył oczy, przeciągnął się i spokojnym krokiem podszedł do balkonowych drzwi - ten był „nie nasz”.

Następnego dnia z przejęciem opowiadałam Ojcu o kocich perypetiach a Tata spokojnie wyjaśnił, że owszem pojawił się jeszcze jeden kocur, przyszedł z ogródków działkowych, wprowadził się do garażu (wchodzi tam sobie przez kocią klapkę w drzwiach ).
Kot zwierze inteligentne - podpatrzył procedurę wejścia do salonu u naszych kotów i ją z powodzeniem zastosował.
Obecnie „nie nasz” mieszka w garażu i tam się stołuje a czasami gdy ktoś się pomyli dostaje bonusową miskę w domu. Przez te bonusy zrobił się zdecydowanie grubszy, łatwiej go teraz odróżnić od „naszych” kocurów ponadto zaprzyjaźnił się z moją córką, dostał imię „Misio” i właściwie jest już nasz ;-)

wtorek, 14 października 2014

Babie lato, inwazja szalonych biedronek, o jesieni cz. II

   W ubiegły czwartek odwiozłam Martynę do szkoły następnie pojechałam do miasta załatwiać przeróżne sprawy. Gdzieś pomiędzy pocztą a bankiem stwierdziłam, iż jestem już dobrze zmęczona a może po prostu mi gorąco uf... Odstałam swoje na poczcie w końcu mogłam wracać do domu, wsiadłam do auta spojrzałam na termometr – wskazywał 25 C. Piękne mamy lato tej jesieni !

Po 20 minutach dojechałam do domu, zaparkowałam auto, poszłam zamknąć bramę a tu pac . Coś mi spadło na ramię, za chwilę pac na włosy, pac na nos. Strzepnęłam z siebie to coś, spoglądam w górę co to na mnie tak paca (hm.... raczej nie szyszki z sosen). Nade mną latała chmurka złożona z biedronek :-)

W domu sytuacja nie lepsza, nie dało się okna otworzyć Na ścianie i szybach siedziały kropkowane stworki, które z wielką determinacją próbowały wśliznąć się do domu. Nawet założone moskitiery nie stanowiły dla nich większej przeszkody. Biedronki w oka mgnieniu prześlizgiwały się pod uszczelkami i przez otwory odwodnieniowe. Cóż wywietrzę wieczorem.

Następnego dnia mój Tata po powrocie od znajomych opowiadał, że i oni przeżyli inwazję biedronek.. Takich ilości kropkowanych chrząszczy na polach w swoim życiu jeszcze nie widzieli.

Zastanawiam się co to znaczy: -czyżby czekała nas mroźna zima ? -a może łagodna ?

A może..... (teoria mojej kuzynki) te biedronki zwariowały ze szczęścia, w końcu nie często się zdarzają „upały” w październiku.
 




Tegoroczne "babie lato" jest bardzo udane w naszym „prawie mieście”

W Sobotę wybrałam się z córką do pobliskiego parku, tam znalazłam to czego szukałam …. wszystkie barwy jesieni !






Mam taką cichą nadzieję, że kiedy przyjdą wiatry by zdmuchnąć kolorowe ubranka z drzew w centrum, pojadę na wieś na południe i tam jeszcze zdążę nacieszyć oczy barwnym lasem.

sobota, 11 października 2014

W poszukiwaniu jesieni cz. I


Dokładnie tydzień temu o poranku mieliśmy już całkiem solidny przymrozek -2C, a wiem o tym bo z samego rana wyjeżdżaliśmy na wieś. Tym razem pakowania wielkiego nie było tylko parę ciuchów i torba z wysłużonym Cannonem, poszło sprawnie. Podczas podróży wyobrażałam sobie jak to będzie na wsi fajnie ….. to szuranie w kolorowych liściach, zbieranie kasztanów, leśne przechadzki może i jakiegoś grzyba znajdę …..
Po dotarciu na miejsce zderzyłam się z całkiem zieloną rzeczywistością. Koło drewutni w małym klombiku kwitły kwiaty, latały motylki i pszczółki, trawa się zieleniła, lecz ani śladu jesieni!

 Następnego dnia poszłam szukać zaginionej pory roku do lasu. Znalazłam trochę suchych liści, przekwitłych wrzosów, dwa nadgryzione przez ślimaki podgrzybki. 

Na stawach wytropiłam stadko dzikich gęsi, które godzinę wcześniej przelatywały nad naszym domem. 








Wypatrzyłam też konia pracującego przy wyrębie, jesieni nie znalazłam !

Narzekać bardzo nie będę bądź co bądź weekend był udany, pogoda dopisała, może następnym razem będzie bardziej kolorowo.


 

niedziela, 28 września 2014

Wakacyjne wspomnienia.

   W domu pachnie szarlotką, za oknem piękny pejzaż, promienie słońca odbijają się od kolorowych liści, barwne refleksy tańczą na kuchennej ścianie. Zaraz zaraz to chyba już jesień...dopiero co wyjeżdżałam na wieś a znów jestem w mieście...

To jest właśnie względność czasu .

   Tegoroczne wakacje minęły bardzo szybko a to dlatego, że z własnej nieprzymuszonej woli dołożyłam sobie pracy.

- Po pierwsze chciałam zadbać o obejście, podczas nieobecności mężczyzn zdecydowałam się na koszenie. Zaoszczędzę czytelnikom szczegółów opisując jaki to odprawiałam ceremoniał by kosiarkę uruchomić nadmienię jedynie, że skoszenie trawnika wkoło domu i w sadzie to 5 godzin dreptania za furgoczącą maszyną i odganiania się od gzów - bąków. Kiedyś tak drepcząc miałam w kieszeni telefon z włączonym gps-em pokazał mi, że pokonałam odległość 12 km (a i tak nie skosiłam wszystkiego). Lato tego roku mieliśmy ciepłe i wilgotne, trawa rosła dorodna zresztą nie tylko trawa, i teraz czas przejść do: ”po drugie” .

- Po drugie uaktywniłam się kulinarnie, przerabiałam wszystko co wyrosło na naszym poletku doświadczalnym. Ponadto przesympatyczni sąsiedzi widząc moją radochę z ekologicznych jarzynek obdarowali mnie sporą ilością kabaczków, cukinii i do tego zdradzili pewien sekret. Otóż 5 km od nas jest wieś, w której pewna Pani prowadzi gospodarstwo rolne, plony (wszystko świeże i pachnące) sprzedaje w maleńkim sklepiku, przy swoim domu.

Pojechałam na zakupy, znalezienie sklepiku, który nie ma szyldu było nieco kłopotliwe, pytałam tubylców o drogę, w końcu usłyszałam: o to tam, tam Pani wejdzie tą furtką i w tamtym domu na dole jest zieleniak...... Jak dotarłam na miejsce, nie żałowałam z półek uśmiechało się do mnie kilka rodzajów pomidorów, papryki, ogórasy a z misy na podłodze radośnie machały zioła w tym bazylia …. nie mogłam sobie odmówić do domu wróciłam z 2 koszami pełnymi warzyw i jarzyn.

Wieczorem siedziałam na nagrzanym tarasie zajadałam sałatkę z pachnących słodkich pomidorów doprawioną świeżą bazylią, podziwiałam zachodzące słońce – jak bym była w Toskanii.

Zakupy w małym sklepiku stały się rytuałem. Oczywiście nie wszystkie wiktuały zjadałyśmy, sporą a raczej większą część pchałam w słoje robiąc: sałatki, marynaty i lecza. Po krotce można by rzec, iż jestem dobrze przygotowana na zimę, piwniczka zapełniła się przetworami.

Wakacje to na szczęście nie tylko kosiarka i słoiki był też wyjazd w góry, były wyprawy rowerowe, przygody duże i małe, spotkania z znajomymi ogólnie było FANTASTYCZNIE !




 Kukurydza za płotem osiągnęła prawie 3 m wysokości, doskonale osłaniała nas przed wiatrem.

  



Podczas jednej z wypraw wypatrzyłyśmy  takiego oto ptaszka po konsultacji z atlasem córcia stwierdziła iż jest to prawdopodobnie Łozówka .
 

 Niesamowita tęcza tak na pożegnanie z wakacjami i wsią.

 

czwartek, 24 lipca 2014

Dziad - średniowiecze na wsi czyli gusła i zabobony.



Około jesieni Michał przechadzał się po okolicznych polach. Gdzieś na rozstaju dróg pod starą wierzbą znalazł figurkę – drewnianego dziada. Przywlókł dziada do domu, obejrzałam go wnikliwie i stwierdziłam, iż mógłby być strażnikiem domu. Pan mąż również go obejrzał i orzekł że dziad mu się nie podoba bo mu źle z oczu patrzy, a w ogóle to dziwne iż tak siedział pod wierzbą, to pewnie jakieś ludowe gusła i zabobony, lepiej zanieść go z powrotem.

Nie dałam za wygraną postanowiłam: dziad zostaje, wyczyściłam go nieco i posadziłam w drewutni.

Minął miesiąc znów przyjechaliśmy na rancho. Michał poszedł na poddasze po skrzynkę z narzędziami po chwili słyszę: Mamo światło samo gaśnie ! Coś się tu dziwnego dzieje !

Pan Mąż wytłumaczył: to sprawka dziada a Wy nie chcecie wierzyć teraz to się dopiero zacznie......

Zignorowałam te męskie dywagacje. Następnego dnia wybrałam się na poddasze powiesić pranie, jakież było moje zdziwienie kiedy włączyłam światło na poddaszu a zapaliło się w kantorku – rupieciarni – magia czy co ? Od razu przypomniałam sobie o dziadzie w drewutni. Klikałam różne przełączniki, wszystko zaprzeczało jakimkolwiek regułom. Zapalałam światło w kantorku zapalało się na poddaszu, zapalałam na poddaszu włączało się też na schodach. Jak dla mnie czysta magia. Pan mąż próbował problem rozwiązać ale bezskutecznie. Po miesiącu znów zawitaliśmy na rancho tym razem na pomoc wezwaliśmy elektryka, który robił instalacje w domu. Pan elektryk porozkręcał wszystkie przełączniki chodził od jednego do drugiego z miernikiem a światło robiło co chciało. Przez mą głowę przemknęła myśl -dziad! Po godzinie Pan elektryk rozwiązał problem. Winowajcą zaistniałej sytuacji okazał się luźny przewód w rozdzielni. Po jego dokręceniu wszystko wróciło do normy. Uff ….



Nadeszły letnie wakacje przyjechałam na rancho a latem wiadomo bywają upały ale i ulewy.

Nadeszła pora deszczowa przez kilka dni padało a nawet lało. Tym razem na poddaszu zaobserwowałam małą mokrą plamkę. Z godziny na godzinę plamka się powiększała i przybrała wielkość solidnej plamy a następnie zacieku, który ze skosu przewędrował na ścianę pianową. Jak tak dalej pójdzie rano spotkam się z tym zaciekiem w mojej sypialni piętro niżej. Pełna pesymistycznych myśli zastanawiałam się jak to możliwe dopiero co Pan Mąż robił przegląd dachu uzupełniał uszczelnienia przy kominach wymienił uszkodzony przez wichurę gont.... czyżby jakaś klątwa, czy faktycznie powinnam tego dziada zanieść z powrotem na pole pod wierzbę..... ? Zadzwoniłam po ekipę dekarzy, mieli przyjechać następnego dnia z rana. Minęło rano, minęło południe dekarzy brak – to już na pewno klątwa. Zapakowałam Martynę do samochodu i pojechałam po mleko do gospodarzy za las. Korzystając z okazji iż zostałam sama z gospodynią (Martyna poszła krowy doić) postanowiłam tak na wszelki wypadek zagadkę dziada rozwikłać, opowiedziałam o figurce i zapytałam czy ktoś na wsi jakiś guseł przypadkiem nie uprawiał. Gospodyni na to, że skądże znowu ale kiedyś stare ludzie jak tu przyjechali to by pole im dobrze rodziło i plony były, na granicy swego pola zakopywali figurki dziada albo Matki Boskiej, a skoro ten dziad do mnie trafił to znaczy że On mnie wybrał bo już w ziemi nie chce siedzieć i teraz będzie mojego dobytku pilnować i to wszystko to na szczęście.

Wróciłam do domu koło wejścia siedzi dziad spojrzałam mu w oczy i warknęłam: „ miałeś domu mi pilnować a Ty co ?” Weszłam do domu trzaskając drzwiami i wtedy zadzwonił telefon – dekarze przepraszali że tak późno ale za godzinę będą :-)

Dojechali obejrzeli dach, znaleźli dziurę (wielkości śliwki) w goncie i papie aż do desek. Diagnoza: taka dziura mogła powstać tylko przez uderzenie czegoś ciężkiego. Wpierw podejrzewałam myśliwych pewnie z ambonki strzelali, nie wycelowali, no tak ale po strzale to chyba i deski były by uszkodzone na dachu. Mój ojciec wysnuł teorię spadającego meteorytu – podobno takie rzeczy się zdarzają.... ja to mam farta.....



Bądź co bądź dach został naprawiony, poddasze wyschło w czasie upałów a dziad siedzi przed drzwiami i domostwa pilnuje! 

Dla informacji : na co dzień przesądna nie jestem, jak kot przez drogę mi przebiegnie przez lewę ramie nie pluję ;-)

piątek, 4 lipca 2014

Ekologiczna kosiarka


Sezon najpiękniejszych zachodów słońca uważam za otwarty. Wczoraj dotarliśmy na rancho. Pan mąż skupił się na doprowadzeniu trawnika do lokalnych standardów. Szło mu całkiem dobrze do momentu urwania linki startowej w kosiarce. Koszenie zostało zakończone ale jakie było nasze zdziwienie gdy w późnych godzinach popołudniowych dostrzegliśmy na włościach samobieżną kosiarkę ekologiczną.
Podziwialiśmy samokoszący się trawnik i piękny zachód słońca.
























Wygląda na to, że jesienią będę musiała dobrze zabezpieczyć drzewka by kosiarka nie przerzuciła się z kończyny na korę młodych drzew ;-)

niedziela, 29 czerwca 2014

Wakacje !

Nadeszła najbardziej oczekiwana pora roku szkolnego -wakacje !
Michał wczesnym świtem wyruszył w daleki świat zdobywać wiedzę i doświadczenia zawodowe a może bardziej doświadczenia życiowe ;-) Z synem przez miesiąc będę się kontaktować przez internet w realu zobaczymy się dopiero w sierpniu,  pewnie będę trochę tęsknić.....
Martyna natomiast, rozpoczęła wakacje solidnym katarem dlatego jak na razie nie ma nawet siły pytać: kiedy jedziemy na wieś?
Jeszcze parę tylko dni, jeszcze tylko dwa segregatorki uzupełnię ..... pakujemy manatki i witaj przygodo !
Ciekawa jestem jak na rancho wygląda, pewnie kukurydza za płotem podrosła, ostatnim razem nie była zbyt wysoka mogłam na polu wypatrzeć gości :-)





Mamusia z maleństwem .

sobota, 21 czerwca 2014

Pierwszy dzień lata

Dziś oficjalnie rozpoczęło się lato, jednak nie odczuwam tego specjalnie. Nad naszymi głowami co rusz przetaczają się ciemne chmurzyska z których ostro popaduje a temperatura raczej wczesnowiosenna niż letnia.
Koty pozwijały się w kulki i śpią (biorą pogodę na przeczekanie)
Noce zimne i.....
właśnie będąc przy nocach, z powodu chłodów w ogóle nie słychać świerszczy pojawił się natomiast nowy dźwięk, który od kilku dni wyrywa mnie ze snu. Dźwięk wydaje z siebie jakieś zwierze to pewne ale jakie, tego nie wiem. Jakby kwakanie połączone z kumkaniem umiejscowione jest w koronach brzóz rosnących przed naszą sypialnią. Jest też na tyle głośne i namolne, iż dwie noce temu nie wytrzymałam chwyciłam latarkę i wyszłam na taras sprawdzić co tak niemiłosiernie drze dziób. Niestety złoczyńcy nie wypatrzyłam. Oczami wyobraźni widziałam chichrającą się ze mnie kaczkożabę.



Podczas ostatniego pobytu na wsi wydawało mi się że i tam  świerszcze przycichły. Jednakże w przypadku wsi to wina nie tyle zimnych nocy a raczej nalotów szpaków, które rano czyszczą trawę przed domem z wszelkich robaczków i świerszczy.







A na koniec zdjęcie wspomnianej wcześniej idealnej kociej kuli znalezionej pod krzakiem jaśminu :-)
 

środa, 11 czerwca 2014

Być albo nie być - chaos w cyberprzestrzeni

Stwierdzenie "jak nie ma Cię na fejsie to nie istniejesz" jest mi znane od dawna. Nie popieram obnażania swojej prywatności na stronach typu fb czy nasza klasa nie robię zdjęć z słodkim dzióbkiem, konta fb używam głównie do komunikacji z synem.  Właściwie mogłabym bez tych wynalazków żyć,  podobnie było z blogiem wpierw kierowany był do wąskiej grupy znajomych. Aby każdemu z osobna nie opowiadać o budowlanych perypetiach zaczęłam pisać blogowy dziennik budowy i tak to trwało przez trzy lata. Nie-wiedzieć kiedy czytelników zaczęło przybywać, budowa się skończyła a dziennik budowy zmienił się w dziennik pokładowy i zaczął opowiadać o życiu na głębokiej wsi w trybie weekendowym bowiem od Pn do Pt prowadzę miejski tryb życia. Czasami ze względu na pospolite lenistwo i permanentny brak weny czy pobudki osobiste, mam ochotę bloga zamknąć i wykasować.  Taki stan naszedł mnie dwa tygodnie temu. W unicestwieniu własnej osoby w wirtualnym świecie przeszkodził mi wyjazd na rancho. Jak już na rancho pojechałam zrobiłam kilka ciekawych zdjęć a zdjęcia trzeba by wrzucić na bloga...... 
Jednakże głównym przyczynkiem ratującym bloga było przypadkowe spotkanie w lesie. 
Popołudniem  wybraliśmy się na rodzinny leniwy spacer nad stawy. Nad wodą cisza, spokój , ...kaczki. Przeszliśmy nad śluzę i wtedy z jednej z dróżek wyjechał cyklista. Zatrzymał się koło nas i zagaił : Dzień dobry, Pani chyba bloga pisze..... Tak zaczęła się rozmowa i tak dzięki blogowi poznałam kolejną osobę z pasją i zamiłowaniem do lokalnej przyrody i w tymże miejscu przekazuję pozdrowienia dla P. Andrzeja :-)

Decyzja - blog pozostaje, ale to nie koniec opowieści. Po powrocie do miejskiego trybu korzystając z przyzwoitego internetu chciałam wrzucić nowe zdjęcia. Jakież było moje zdziwienie gdy zajrzałam na bloga.... okazało się, że wpisy owszem są ale gdzieś zaginęły wszystkie zdjęcia dołączane do postów. Jak to się stało, że z zablokowanego albumu na picasa web albumu zginęło ponad 350 zdjęć nie mam pojęcia pozostały tylko te z ostatniego wpisu.  Obrabianie i wklejanie na nowo zdjęć do bloga którego piszę od 2009 roku nie wchodziło w rachubę. Cóż było robić sporą część postów wykasowałam. Zostawiłam to co moim zdaniem najciekawsze i w miarę możliwości uzupełniłam zdjęciami.
Niezbadana i do końca nieprzewidywalna jest cyberprzestrzeń!




Właściwie wpis miał być poświęcony lisowi, który pojawił się na naszym polu. Zwierz tak był zajęty polowaniem na śniadanie, że zauważył iż go fotografuję dopiero gdy podeszłam  do niego na odległość 40m.





sobota, 31 maja 2014

Jak zostałam Matką Teresą od kaczątka.

Korzystając z okna pogodowego zabrałam dzieciaki i ruszyliśmy na rancho. Tym razem był to jednak obowiązek, nie chciałam dopuścić do sytuacji jak sprzed roku kiedy to moje areały pochłonęła zieleń a uściślając szczaw (galopujący)

Pogodę mieliśmy wspaniałą pierwsze w tym roku upały temperatura oscylowało w granicach 30C ech....
Michał zajął się koszeniem a mnie pozostały sprawy bardziej przyziemne jak plewienie poletka doświadczalnego oraz zajmowanie się ogniskiem domowym czyli gary - karmienie wiecznie głodnych dzieci.
Właściwie był by to zwyczajny pobyt na wsi gdyby nie szereg dziwnych zdarzeń. Zaczęło się tak:
Naszykowałam śniadanie, siedzimy przy stole, Martyna komentuje świat za oknem: o bociany. Przełykam pyszną kawę i mruczę: acha ..... Michał wychyla się by spojrzeć i mówi: e tam bociany to pelikany. W końcu i ja wytężam wzrok by rozstrzygnąć spór, widzę.... rodzinę łabędzi. Przez środek naszego pola idzie para z siedmioma małymi łabądkami. Porzuciłam kawę, pognałam robić zdjęcia.



Tego dnia przez nasze podwórko przewinęło się sporo zwierzaków. Pojawił się bociek by na świeżo skoszonej łące powybierać co smaczniejsze kąski, pokazał się zaskroniec i żaba która próbowała sforsować drzwi balkonowe. 

 




Jednak największą niespodzianką okazała się kaczka.



Późnym popołudniem usłyszałam na podwórku dziwne popiskiwanie wyjrzałam a na środku podjazdu stoi maleńka kaczka i popiskuje a raczej pokwakuje. Stanęłam nieruchomo, taki maluch nie może być tu sam, byłam pewna że zaraz pojawi się jej rodzeństwo i rodzice. Niestety kaczucha wrzeszcząc wpierw weszła pod auto po chwili wyszła i wzdłuż domu szła do drzwi wejściowych zupełnie sama. Cóż zrobić złapałam malucha i włożyłam do kartonowego pudełka. Martyna była zachwycona, nareszcie będzie posiadać własne zwierzątko. Oj długo tłumaczyłam że nie możemy kaczuchy trzymać w domu. Jak już córce wytłumaczyłam zaczęłam się zastanawiać co z małym gościem zrobić, wpierw pomyślałam o ptasim azylu , ale przecież najbliższy jaki znam znajduje się w Warszawie. Może ją dać komuś na wsi kto ma akurat małe kaczki ….. hm..... Przeanalizowałam informacje jakie znalazłam o kaczkach w mądrych książkach - doszłam do wniosku, iż najlepiej będzie zawieźć ją nad staw, wypuścić a zapewne jakaś kacza rodzina malucha zaadoptuje. Zadzwoniłam do kuzynki by potwierdzić trafność decyzji, w końcu kuzynka na zwierzętach dzikich a zwłaszcza tych leśny się zna.....
Półgodziny później jechałam autem nad stawy. Martyna w skupieniu trzymała na kolanach pudełko z Balbiną. Kiedy dojechałam do brzegu akurat z trzcin wypłynęła gromadka podobnych do Balbiny maluchów. Delikatnie wyjęłam kaczuchę z pudełka i postawiłam na brzegu, ta wskoczyła do wody i w ekspresowy tempie dołączyła do płynącej grupy.

Tymże sposobem zostałam przez rodzinę okrzyknięta Matką Teresą od kaczątka

sobota, 26 kwietnia 2014

Leśne wędrówki i spotkanie z królem przestworzy.


Dobrze pamiętam zeszłoroczny śnieg w Wielkanoc. W tym roku było zdecydowanie przyjemniej ciepło, słonecznie - prawdziwa wiosna. Pogoda zachęcała do spędzenia czasu na świeżym powietrzu. Jak tylko przyjechaliśmy na rancho miałam ochotę popędzić do lasu na małą włóczęgę, ale wpierw obowiązki. Michał chwycił za kosiarkę a reszta rodziny poszła pielić doświadczalne poletko ;-)
Z dumą muszę donieść iż wzeszła: rzodkiewka, pietruszka, szczypior, koper, czekam jeszcze niecierpliwie na sałatę. Za miesiąc pewnie będę podjadać pierwszą własną zieleninkę.
Pan mąż jak zwykle zajął się drobnymi naprawami tego co zepsuło się podczas naszej nieobecności. 
Po dwóch dniach kiedy już z wszystkim co pilne się uporaliśmy, poszłam na samotne leśne wędrowanie.
Lubię się szwendać po lesie z synem ale jeszcze bardziej sama. Idę sobie swoim tempem, czasem przystanę, czasem przysiądę, wsłuchuję się w las, obserwuję. Kiedyś kontem oka zaobserwowałam jakieś niebieskie światełko. Odwróciłam głowę i starałam się wypatrzeć co też mi  mignęło. Po chwili z zarośli obok mnie wyleciał niebieski ptaszek. Właściwie nie byłam pewna czy to ptaszek, bardzo szybko machał skrzydłami, taki niebieski skrzący się punkcik wyglądał jak uciekający złoty znicz z Harrego Pottera.
O spotkaniu opowiedziałam w domu, ale Pan Mąż popatrzył, pokiwał głową i powiedział: niebieski ...? i się świecił .....?  ...chmmm  ?
"Niebieskiego znicza" jeszcze kilka razy spotkałam ale nigdy nie mogłam mu się dobrze przyjrzeć, pozostał dla mnie tajemnicą aż do zeszłych wakacji. Latem byłam odwiedzić Stawowego, chwilę z nim rozmawiałam, zrobiłam nieco zdjęć, odłożyłam aparat, usiadłam na pieńku i w tym momencie  na przeciwko nas na paliku wystającym z wody przysiadł "niebieski znicz". Widok - zjawiskowy, zamarłam w bezruchu. Po dłuższej chwili odważyłam się wyszeptać pytanie: co to za ptak? Niebieski znicz okazał się być zimorodkiem :-)
Mam nadzieję, iż kiedyś go w końcu upoluję i będę mogła przedstawić Panu Mężowi dowód na istnienie znicza (w postaci fotografii- oczywiście).  
Wracając do mojej samotnej świątecznej wędrówki - okazała się owocna zrobiłam trochę zdjęć. Po paru godzinach (jak zwykle straciłam poczucie czasu) stwierdziłam, iż czas wracać do domu.
Nieśpiesznie człapałam znajomą ścieżką, nieco już zmęczona zarówno przejściem paru kilometrów jak i taszczeniem nienajlżejszego przecież sprzętu. Moją głowę zaczęły zaprzątać życiowe przemyślenia i nagle usłyszałam dziwny szum spojrzałam w górę i ..... o matko! Nad czubkami drzew nade mną przelatywał ogromny ptak rozpiętość skrzydeł oceniłam na ponad 2 m, wyraźnie jaśniejsza głowa i szyja oraz jasne plamy na końcówkach skrzydeł.To nie był  jastrząb czy myszołów, chyba miałam zaszczyt spotkać Orła przedniego.  Dostojnie machnął skrzydłami, skierował się w stronę kępy starych wielkich sosen i tam usiadł. Niestety straciłam go z oczu.
Ten szum wielkich skrzydeł nad głową- niesamowite, może będzie nam dane jeszcze się kiedyś spotkać :-)
Poniżej kilka zdjęć z wędrówki:


















Długo szukałam w atlasie tego ptaszka i nadal nie mam pewności czy to  kulczyk.

niedziela, 6 kwietnia 2014

Wiosenne przesilenie czyli pospolite lenistwo.

Początek miesiąca, przede mną góra rozliczeń i papierów wszelkiej maści. Zrobiłam co najpilniejsze a do reszty jakoś nie mogę się zabrać, wymyślam więc najprzeróżniejsze prace by tylko tą stertę papierów odsunąć na później. Tymże sposobem posprzątałam dokładnie łazienkę, umyłam okna, wysprzątałam zakamarki pokoju córki można by rzec: wiosenne porządki mam za sobą.
Bądź co bądź postanowiłam drugą część weekendu przeznaczyć na leniowanie a od Poniedziałku wziąć się ostro do pracy. Efekt:  Niedziela 5.30 słyszę skradanie się Pana Męża (wychodzi do pracy) , przymykam oczy wpadam w drzemkę 6.00 słyszę krzątaninę na dole tym razem dziadek z wnuczkiem zaczynają szykować się do wyjazdu (umówili się z znajomym na wiosenne majsterkowanie). Oj chyba już nie usnę, zaczynam przeglądać gazetę, może jakiś dobry artykuł z ekonomi sprowadzi na mnie sen ..... 7.00 do sypialni wkracza córka już ubrana i uczesana : Dzień dobry mamusiu !
Jest to zadziwiające w tygodniu gdy ma iść do szkoły nie mogę jej dobudzić a jak  ma wolne wstaje nie wiadomo po co tak wcześnie.





A jak się ma do tego wszystkiego wiosna. Otóż będąc na wsi dwa tygodnie temu widziałam kwitnące czeremchy i piękne pąki na naszej śliwo-wiśni. Natomiast na Mazowsze wiosna dotarła  dopiero co. Zresztą nie ma się czemu się dziwić zaledwie cztery dni temu nad ranem mieliśmy przymrozek -6,6C .  




Na koniec posta wiosenne zdjęcie Kowalika, który szykuje sobie mieszkanko. 

 Niezwykły to ptaszek potrafi chodzić po drzewach z głową w dół :-)

wtorek, 1 kwietnia 2014

Tak smakuje życie !


Dwa tygodnie temu pojechaliśmy sprawdzić co słychać na wsi. Tym razem pogoda nas bardzo pozytywnie zaskoczyła.

W piątek było ciepło ale w sobotę to już prawie upał 21 C. 

Spragnieni słońca i ciepła cały dzień spędziliśmy na pracach ogrodowych: było pielenie porzeczek, przekopywanie grządek sianie i sadzenie.  Na razie mój warzywniak jest rozmiaru xxxs właściwie bardziej przypomina poletko eksperymentalne,  ale przecież od czegoś trzeba zacząć.
Martyna udzielała się ogrodniczo – sadziła cebulkę dymkę, robiła to z wielką radością i namaszczeniem. Do każdej wsadzonej cebulki czule przemawiała przekonując ją, że teraz to dopiero będzie jej dobrze. Po zakończonej pracy otrzepała dłonie, rozanielone oblicze zwróciła ku słońcu, przymknęła oczy i z natchnieniem godnym Greckich Filozofów wyrzekła sentencję :
Tak smakuje życie !