czwartek, 22 grudnia 2016

Świętecznie


Za oknem prószy nieśmiało śnieg. Ogród przyodziany w zimowe szaty. W domu przygotowania do Świąt: choinka już ubrana, imbirowe ciasteczka upieczone, sernik chłodzi się w sekretnym miejscu na strychu (musi się chłodzić w sekretnym miejscu by nie zniknąć przed Wigilią).
Korzystając z tej świątecznej atmosfery, pragnę Wszystkim życzyć by Boże Narodzenie spędzili w gronie najbliższych, by był to czas pełny spokoju, miłości, odpoczynku i refleksji. Zdrowych i Wesołych Świąt !

środa, 14 grudnia 2016

Pies to motywacja!

  Wracając wieczorem do domu zauważyłam zwieszony nisko nad horyzontem wielki okrąg księżyca. Według przodków pełnia zapowiada mroźną noc. Przodkowie się nie mylili, dopiero wieczór a temperatura już spadła do -5C. Dobrze, że dołożyłam Maxowi do budy sporą porcję słomy – nie zmarznie.
Dzisiejszy wpis będzie poświęcony naszej menażerii.
Zwierzaki ustaliły między sobą zasady współżycia, podzieliły terytorium, wybrały opiekunów i … panuje względny spokój. Przyjęły strategię: „ten drugi nie istnieje” - jeśli już się spotkają udają, że się nie widzą i nie słyszą :-)

  Max zajął front domu. Z boku schodów ustawiliśmy mu jego rezydencję, przed drzwiami pod daszkiem ma dodatkowe legowisko. Zostałam jego Pańcią.
  Natomiast Pan Kot obstawia tył domu. Na salony wchodzi tylko przez drzwi balkonowe. Przychodzi, wychodzi kiedy chce, sam ustala pory karmienia, drzemki, sam wybiera kto dostąpi zaszczytu podrapania za uchem – krótko mówiąc kot zarządza.
  Pies cierpliwie czeka, nie ma fochów, zawsze okazuje radość. Rano mnie wita, odprowadza do samochodu, następnie wybiega przed bramę i wyczekuje powrotu, gdyż szykuje się na spacerek. 
  W weekendy nie odwożę Martyny do szkoły,więc Max opracował taktykę żebrania o spacerek, siada przed domem i hipnotycznie wpatruje się w kuchenne okno. Temu spojrzeniu nie można odmówić.
  Jakoś tak dziwnie się zrobiło z tymi spacerkami. Latem wszyscy byli chętni a zimą zostałam sama na placu boju. Próbowałam zaangażować córkę, delikatnie napomknęłam, iż z posiadaniem zwierząt wiążą się pewne obowiązki. Natychmiast dowiedziałam się, że: "pies to nie obowiązek tylko... motywacja, normalnie w taką pogodę, dobrowolnie bym nie wyszła z domu, tylko siedziałabym przed komputerem krzywiła kręgosłup i psuła wzrok a tak zażyję ruchu na świeżym powietrzu".
 Podsumowując zaistniałą sytuację będę najzdrowszym i najbardziej zrelaksowanym członkiem rodziny !
(„Amerykańscy naukowcy” już dawno, udowodnili w swych badaniach, że spacery z psem wydłużają życie a mruczenie kota obniża poziom stresu).

wtorek, 6 grudnia 2016

Jasiennie i mglisto

Na blogu zapadła cisza – cisza jesienna. Plucha i szarość wepchnęły mnie w wir codzienności.
Zapomniałam nawet że istnieje coś takiego jak aparat fotograficzny. Z czeluści jesiennej chandry wyrwały mnie słowa Pana Męża: „a może by tak udać się na rancho, odpocząć od stołecznego zakisu ?”
Sprawa niby prosta spakować się i jechać w stronę słońca, tymczasem rzeczywistość pozostała szara. Sobotni poranek na wsi powitał nas gęstą mgłą. Z okien domu nie mogłam dojrzeć lasu oddalonego o 100m. Mąż optymistycznie stwierdził „przeczekamy koło południa się poprawi”.
Koło południa sytuacja wcale nie wyglądała lepiej. Mgła osadzała na wszystkim małe kropelki wody, które po chwili zamarzały. Owszem sceneria bajkowa zamrożone sopelkowe pajęczynki bujające się w rytm podmuchów wiatru, ale warunki do prac ogrodowych dalece odbiegały od komfortowych. Poszliśmy ubrać na zimę drzewka i wyciąć wysuszone pędy topinamburu, a następnie na szybki spacer nad jeziorka. W lesie co prawda nie wiało ale wilgoć i zimno i tak nie dały zapomnieć o sobie. Przemarznięci do szpiku kości szybko wróciliśmy do ciepłego domku. Gorąca herbata, wieczór gier zorganizowany przez córkę i wrażenie całkowitego odcięcia od świata. Mimo niesprzyjającej aury wyjazd uważam za udany.
 Tymczasem na stawach woda spuszczona i tylko mgła .......

wtorek, 27 września 2016

Bez telewizora …...

     Mam za sobą: pierwszy miesiąc szkoły, pierwsze przeziębienie, pierwszy przymrozek tej jesieni.
Szkoda, że wakacje tak szybko minęły, a jakie były ? A no: gorące, suche, pracowite, a przede wszystkim pełne wydarzeń niecodziennych.
W rankingu mojej córki, najwyżej notowane jest pływanie łódką z P. Stawowym i sprawdzanie karmy. Oczywiście jako dobrzy rodzice zapewniliśmy dziecku wycieczki, zwiedzania itd. ale łódki nic nie przebije ;-)
   Kolejnym ciekawym wydarzeniem byli goście i to nie tacy zwyczajni typu: wujek, ciocia to byli goście specjalni. Właściwie można by rzec, że to nasi sąsiedzi gdyż ich pole leży koło naszego. Ze względu na to i mieszkają poza Polską znaliśmy się tylko korespondencyjnie (krótka wymiana maili i kilku dokumentów w czasie budowy). W tym roku Sąsiedzi chcieli sprawdzić jak wyglądają ich włości, zapytali czy mogą gdzieś w okolicy przenocować. Podałam im namiary na hotel ale też zaproponowałam nocleg u nas. Myślałam kiedyś o małej agroturystyce, poddasze przygotowane jest dla gości, można korzystać.
Pewnego lipcowego popołudnia odebrałam telefon: Czy możemy przyjechać? Będziemy za trzy godziny. - Jasne zapraszam.
Trzy godziny …..hm.... zakupy po południu na wsi odpadają, trzeba by jechać do miasta - mogę nie zdążyć, będę improwizować. Ukręciłam ciasto z śliwką, nastawiłam automat z chlebem i pobiegłam na górę ubrać świeżą pościel.
Kiedy się z wszystkim uporałam Sąsiedzi przyjechali. Z samochodu wysiadło sympatyczne małżeństwo (nieco młodsze od nas). Wpierw oprowadziliśmy ich po okolicy a następnie zaproponowaliśmy kolację. Zasiedliśmy do stołu i słyszę : „O, nie macie telewizora !”
Myślę sobie no to teraz się zacznie tłumaczenie ….a i tak pewnie pomyślą, że to przez brak funduszy a nie świadomy wybór......
Co słyszę dalej : „ Jesteście pierwszą rodziną jaką poznaliśmy, która nie ma telewizora jak my”
W tym momencie Martyna spojrzała na Sąsiadów jak na objawienie – bratnie dusze :-) i do tego jeszcze lubią książki !
Bez telewizji przegadaliśmy cały wieczór poruszając przeróżne tematy. Może się jeszcze spotkamy ...hm …nigdy nie wiadomo co komu pisane. W każdym bądź razie to spotkanie z „Rodziną bez telewizora” jest najwyżej notowane w moim rankingu niecodziennych wydarzeń wakacyjnych.




piątek, 29 lipca 2016

Myszy na drzewach – opowieść grozą podszyta

Kilka dni temu mieliśmy piękną pełnię księżyca przy bezchmurnym niebie. Poświata księżycowa wypełniała wszystkie zakamarki domu, w taki warunkach ciężko zmrużyć oko. Przewracałam się się na łóżku tak skutecznie, iż w końcu obudziłam Pana Męża. Pan Mąż poszedł się napić, chwilę później musiała się też napić córka i tym sposobem cała rodzina stękała, że jasno, gorąco, spać nie można. Normalnie takich problemów na wsi nie mamy, zmęczeni przesypiamy całą noc snem sprawiedliwego.



Następnego dnia chodziliśmy nieco rozbici ale trzeba wziąć się za robotę, zaszyłam się w kuchni a Pan Mąż ruszył kosiarką w stronę sadu.

Po południu w ramach krótkiego odpoczynku naszykowałam na tarasie kawę, przyszedł Pan Mąż i pyta: „Widziałaś te myszy na drzewach ? ” Przecząco pokręciłam głową. Zaczęłam się zastanawiać czy chodzi o nietoperze, czy może upał szanownemu Mężowi poszkodził. Poszłam obejrzeć owe myszy. Cóż, znalezisko mnie zaskoczyło, nie tego się spodziewałam. Na trzech drzewkach znajdowały się nabite na gałązki trupy myszy do tego bez głów...... bryy. 


Nasunęły mi się trzy rozwiązania:

  1. czynnik ludzki (wredni sąsiedzi) ale ja mam spoko sąsiadów – odpada
  2. czynnik naturalny(jakieś dziwne zwierze) – prawdopodobne
  3. czynnik nadprzyrodzony (złe moce) – w związku z pełnią jak dla mnie też prawdopodobne.



Usiedliśmy do kawy, pies kręcił się przy nas w końcu zmęczony upałem położył się pod stołem, w pewny momencie zjeżył sierść podszedł do katalpy rosnącej przed tarasem. Zaczął ją obchodzić dookoła wpatrywał się w jej czubek, warczał, poszczekiwał. Na katalpie nic nie widziałam a pies uparcie krążył wokół niej, węszył i szczekał. Odszedł dopiero gdy podeszłam do drzewa by z bliska sprawdzić o co chodzi. Nic nie dojrzałam, ale wyobraźnia już szeptała mi coś o złych mocach. Właśnie miałam zacząć snuć przypuszczenia w typie Edgara Poe, na szczęście Mąż Realista szybko sprowadził mnie na ziemię: „Znalazłem w internecie - te myszy to sprawka dzierzby"

 
Pani a poniżej Pan Dzierzba Gąsiorek

Faktycznie kilka dni później upolowałam ptaszka. „Dzierzba gąsiorek” nie ma szponów więc nadziewa swe ofiary na kolce i gałązki by łatwiej mu było je zjeść. Wygląda dość charakterystycznie jak na rozbójnika przystało, na oczach ma czarną przepaskę, coś jak maska Zorro.

Sprawa myszy została wyjaśniona ale o co chodziło z katalpą, co widział Max a ja nie dostrzegłam, do dziś nie wiem.......


wtorek, 5 lipca 2016

Pies - ptasi ratownik

Po południu rozdzwonił się telefon , spoglądam na wyświetlacz mój sąsiad z rancha. Pierwsza myśl: o cholewcia dach nam zerwało. Na szczęście wszystko w najlepszym porządku, sąsiad chciał się dowiedzieć dlaczego nas jeszcze nie ma, i poinformować że trawa nam wyrosła (znaczy odstaje od wyznaczonych standardów ) Wyjaśniłam, że wszystko ok, praca mnie zatrzymała w mieście, niebawem przyjedziemy.

 Trochę się o rancho a raczej o mój rachityczny ogródek niepokoję. Najpierw upały a później burze. W centrum burz było sporo wpierw takie niewinne właściwie nie robiły większych szkód poza wytrzepywaniem z gniazd młodych ptaków. Pewnie bym na ten fakt nie zwróciła uwagi ale mój czteronożny przyjaciel i owszem. Zaganiał pisklaki w jedno miejsce i chciał się nimi opiekować. Cóż mi pozostało łapałam podlotki i z powrotem wsadzałam w gniazda gdzie czekali na nie zdenerwowani rodzice. Tak uratowałam trzy kosy i jedną sójkę (prezentowaną na zdjęciu obok).
 
Tyle o burzach łagodnych jednak przedwczoraj przyszła burza która wyrwała z korzeniami drzewo rosnące przed domem i rozłupała na pół piękną renklodę w sadzie. Może nie są to wielkie straty ale na owoce z tejże renklody czekałam 10 lat a drzewo przed domem tez miało już swój wiek było piękne i dostojne …..

środa, 8 czerwca 2016

Kurz znad ”prerii”

Przybyliśmy na rancho w pełnym składzie. Najwięcej radochy z wyjazdu miał oczywiście pies. Pan Maż początkowo do eskapady w tak licznym gronie podchodził sceptycznie jednak Max swym zachowaniem całkowicie wkupił się w łaski Pana.Towarzyszył Panu Mężowi w porannym joggingu, chadzał z nami na spacery, grał z Martyną w frisbee, a po aktywnym dniu spał grzecznie w swojej budzie, nie marudził, nie kopał dziur, ogólnie był bardzo grzeczny.

Wracając do tematu kurzu … otóż pierwszego dnia jak to zwykle w domu było dość chłodno więc szybko rozpakowałam bagaże, posprzątałam, otwarłam okna – by się nagrzało i poszłam pomagać reszcie rodziny w pracach ogrodowych. Popołudniu zasiedliśmy do stołu zjeść obiadokolację, wtedy to właśnie promienie słońca zajrzały do jadalni. Stół w kolorze mahoniu w pełnym słońcu wyglądał jak oprószony mąką.

Michał skomentował: „Mamo gdybyśmy Cię nie znali to …....” Nie dałam mu skończyć:
„Widzicie po zachodniej stronie domu rozciąga się bezkresna preria (są łąki,są nieużytki, krowy itd.) W zeszłym roku wraz z suszą zawitał w naszym domu kurz znad prerii, wszystko wskazuje na to, że w tym roku też nam będzie towarzyszyć. Z kurzem znad prerii się nie walczy (szkoda życia) trzeba go zaakceptować !



Późnym popołudniem w myśl zasady „akceptuj” zamiast za odkurzacz chwyciłam za aparat i wraz z Michałem poszłam sprawdzić co słychać na stawach.

Spacery po lesie o tej porze roku to czysta przyjemność, cisza, spokój, co jakiś czas można wypatrzyć dzikie zwierzaki a najważniejsze: nie ma jeszcze gzów, ślepców i innego dziadostwa. 














P.S.
Wpis umieszczam jak zwykle z pewnym opóźnieniem, susza i kurz dotarły także do "Prawie Miasta". Od trzech tygodni nie było porządnego deszczu, droga którą dowożę Martynę do szkoły zamieniła się w pylisty dukt. 
Oby na rancho choć trochę padało .....martwię się o moje Metasekwoje.

czwartek, 19 maja 2016

Rancho wzywa !


Zimna Zośka szczęśliwie za nami, dni robią się coraz bardziej ciepłe i słoneczne ;-) W moim odtwarzaczu CD zagościła muzyka country a ponieważ muzyka ma magiczną moc: przywoływania wspomnień, tworzenia klimatu i pozytywnej motywacji.... więc jak country to wiadomo  -  Rancho wzywa !
Dwa tygodnie temu wpadliśmy tam na kilka dni by dokonać pierwszego koszenia w tym roku. Chyba trochę się spóźniliśmy bowiem trawa była już dość wybujała, trawo-kosy szły opornie mimo zaangażowania całej rodziny. Pan Mąż dzierżył kosę spalinową, ja osobiście powoziłam spalinową kosiarką samobieżną i niech nikogo nazwa nie zmyli, w tak wysokiej trawie samobieżna być nie chciała, trzeba było ją mocno pchać. Córka pomagała jak umiała. Po dwóch dniach z trawą się uporaliśmy i trzeba było wracać ….. 


Zastanawiam się jak to jest, że trawa rośnie wściekle a drzewka jakoś tak słabiutko nawet listków za bardzo nie miały, jedynie jabłonka przywitała mnie kwiatami. Za parę dni przekonam się które drzewka tak na prawdę się przyjęły. Szykuje się następny wyjazd na wieś, tym razem w pełnym składzie i nieco dłuższy!










Na koniec zdjęcie przerośniętej sikorki ;-) Praktycznie przez cały rok za okno w kuchni wywieszam kulki dla zaprzyjaźnionych sikorek. Jednak ostatnio jakoś tak dziwnie szybko znikały, byłam przekonana że sikorki doczekały się licznego potomstwa, w końcu upolowałam sprawcę kulkowego zamieszania;-)


niedziela, 1 maja 2016

Psia filozofia.

Tydzień po świętach Wielkanocnych zaatakowała nas zajadła, wściekła, niedająca się niczym zwalczyć GRYPA. Choróbsko trzymało nas w swych objęciach prawie miesiąc. Kiedy tylko wydawało się, iż już jest lepiej następnego dnia następował kolejny zmasowany atak. Kichali i kaszleli wszyscy dorośli. 

Sił nie miałam by udać się z psem na spacer, teraz nadrabiam zarówno spacerowanie jak i naukę podstawowych komend.
Max jest pojętny, na hasło „spacerek” grzecznie wyciąga łapy by ubrać szelki, przywołany przybiega do nogi, na „siad” grzecznie siada.
Jednak jak wiadomo życie nie składa się z samego lukru czasem bywa gorzkie …... Max jak to psy mają w zwyczaju kopie dziury. Gdyby kopał je na tyłach posesji, pewnie by mi to nie przeszkadzało ale czyni to przed domem. Dziś wyrył tak głęboką dziurę, iż dokopał się do kabli zasilających lampę. Szybka akcja – syn dziurę zasypał a teren wokoło lampy zabezpieczył wielkimi płaskimi kamieniami z których miała być zrobiona ścieżka. Wygląda na to, że pies odrobinkę przeprojektował nam ogródek, chyba cały nasyp przed domem obłożymy tymi kamieniami bowiem trawa w tym roku nie będzie miała tam szans ;-)
Inny punkt sporny to znaleziska. Max znajduje różne skarby i przynosi je przed wejście. Kilka dni temu wychodząc z domu natknęłam się na poroże, innym razem na ścierkę niewiadomego pochodzenia, butelki plastikowe itd. Zbieram te psie skarby i chowam do zielonego śmietnika. To akurat psu nie przeszkadza, cieszy się że Pańcia docenia jego wysiłki, jednak kiedy widzi wielką białą śmieciarkę pożerającą skarby z zielonego pojemnika wyje i ujada z niezadowolenia.




Ale jak tu nie lubić takiej uśmiechniętej mordy ;-)

czwartek, 31 marca 2016

Max i ja czyli psiej historii ciąg dalszy.

Po przejściach z urzędnikami miałam mieszane uczucia co do dalszego brnięcia w procedury zgłaszania psiaka, który u nas został. W głowie kłębiły mi się różne myśli w końcu zawsze chciałam mieć psa, ale zarazem nie chciałam brać na siebie dodatkowych obowiązków. Co zrobić z przybłędą? Rozmyślałam przez pół nocy. Rano zeszłam na dół zanieść mu jedzenie, spojrzeliśmy sobie w oczy i zawarliśmy pakt przyjaźni. Powiedziałam uroczyście: "Od tej pory będziesz nosił imię Maksymilian w skrócie Max. Będziesz dumnie nosił to imię, postrasz się być grzecznym psem, nie będziesz rozrabiał, grymasił przy jedzeniu i masz dbać o naszą rodzinę, a ja w zamian dam Ci przyjaźń dach nad głową, strawę i zadbam o Twoje zdrowie".
Po tej przemowie wróciłam do domu by wyszykować córkę do szkoły. Martyna jadła śniadanie powiedziałam jej o podjętej decyzji wtedy podeszła do mnie przytuliła się z całej siły i rozpłakała. Łzy szczęścia płynęły po policzkach, łkając powiedziała: "Mamusiu ja tak o tym marzyłam, pięć razy prosiłam spadające gwiazdki o psa, dziękuję".
Tak oto Max dołączył do naszej rodziny.
Początkowo był bardzo wystraszony na widok smyczy uciekał lub zwijał się w kulkę pod moimi stopami, coś mi się wydaje, że swoje przecierpiał i raczej nie był dobrze traktowany.
Po błąkaniu się po lesie została mu brzydka pamiątka - całe stado kleszczy z tym sobie poradziłam dając specjalne krople i zakładając obrożę odstraszającą insekty.
Następnego dnia zawiozłam go na szczepienie ale okazało się, że od kleszczy złapał Babeszjozę dostał wysokiej gorączki więc wpierw leczenie a potem szczepienie.

Mijały kolejne dni powoli pracowałam nad psim zaufaniem. Na dzień dzisiejszy można powiedzieć, iż odniosłam sukces, Max chodzi ze mną grzecznie na spacery, daje sobie zapiać smycz i pokochał jazdę samochodem.
Co dalej życie przyniesie zobaczymy ;-)

środa, 30 marca 2016

Pieskie życie.


Wszystko wydarzyło się przed świętami

a było to tak:

Odwożąc córkę do szkoły wypatrzyłam na skraju zagajnika sąsiadującego z naszą posesją dwa średniej wielkości psiaki. Widywałam je przez kilka kolejnych dni, aż w końcu pojawiły się przed naszym domem żebrząc o jedzenie. Wyglądały tak żałośnie, iż wyniosłam im miskę, wychudzone, wyziębione, nie miałam już wątpliwości: zgubiły się, albo je ktoś porzucił. Chciałam zachować się jak przyzwoity człowiek zgodnie z zaleceniami i obowiązującym prawem zawiadomiłam urzędników gminnych, zrobiłam zdjęcie psiakom, umieściłam na portalu „zaginione psy”.

Następnego dnia przyjechał na wizję lokalną urzędnik. Stwierdził: psy są dwa …..ale ten jeden to chyba przyszedł do tej suni bo teraz jest wiosna, proszę czekać na decyzję.

Czekałam dwa dni (oczywiście karmiąc psy). Po moim trzecim telefonie ponownie przyjechał urzędnik tym razem zrobił zdjęcia psiaków by umieścić je w gminnym kąciku adopcyjnym (zgodnie z obowiązującą procedurą ).

Mijały dni, czekałam, dzwoniłam regularnie do gminy, dzwoniłam do rejonowego schroniska (oni nie mogą przyjąć bo to obowiązek gminy) Zasięgnęłam porady u Pani Weterynarz do której jeździmy z kotem – usłyszałam trzeba być twardym bo gmina się zawsze miga. Po tygodniu byłam już bardzo poirytowana – psy zaczęły się u nas zadamawiać na dobre, kolejny telefon do gminy tym razem usłyszałam od Pani Urzędnik, iż mam psom nie dawać jedzenia to sobie pójdą a poza tym mam nieogrodzoną posesję....... No w tym momencie mało mnie nie szlagło, poinformowałam Panią iż rozmowa jest nagrywana i jeśli dziś po psy nie przyjedzie weterynarz z nagrania zrobię użytek. O godzinie 22.15 pojawił się weterynarz, zabrał sunię do lecznicy....... a na psa nie dostał zlecenia, poradził mi bym ponownie zrobiła zgłoszenie i bym była wytrwała..........

Cała akcja od zgłoszenia do zabrania suni trwała tydzień mimo, iż procedury zalecają szybkie działanie by nie narażać zwierząt na dodatkowe stresy i cierpienia. Cóż czas pojęcie względne!

cdn.

sobota, 19 marca 2016

Małe wudu w Foresterze

Dni coraz dłuższe w powietrzu zaczyna pachnieć wiosną nawet w naszym mrocznym Mrokowie.
W ostatnią Sobotę korzystając z słońca i obecności Pana Męża, postanowiłam zrobić mały przegląd swego auta. Zaczęłam standardowo jak na kobietę przystało od odkurzania i wytrzepywania zimowego błota z wnętrza. Następnie weszłam na wyższy poziom czyli rozeznanie sytuacji pod maską.
Gdy tylko klapa się uniosła a ja stanęłam przed samochodem usłyszałam za pleców głos Pana Męża:
    • Masz płyn do spryskiwaczy?
    • Mam właśnie chcę uzupełnić.
    • A olej sprawdzałaś ?
Lekko poirytowana - Zaraz sprawdzę !
Sięgnęłam po bagnet przetarłam ściereczką, zanurzyłam ponownie celem skontrolowania poziomu oleju, wyciągnęłam i …. zaczęłam mamrotać pod nosem, że oleju to chyba mam mało.
Pan Mąż stał już koło mnie i z zgrozą zapytał :
    • A to co ?
Podążyłam wzrokiem za jego ręką …... Na środku pokrywy silnika leżały sobie, równo ułożone kości. Tak jakby ktoś wudu uprawiał, dreszcz przeszedł mi po plecach, wyobraźnia się rozszalała. Na szczęście logika szybko przyszła z pomocą przecież tylko ja mam kluczyki do tego auta, ponadto nie widziałam tu szamana ani zaklinacza i nie słyszałam by w okolicy praktykowano wudu.
Nachyliłam się nad kośćmi :
    • Wygląda to na kości indyka ….. rosół w zeszłą niedzielę …... resztki wyrzuciłam do kompostownika
Pan Mąż zaczął zbierać kości a ja ponownie się nachyliłam by wytropić złoczyńce.
Na osłonie znalazłam ślady jakby małych łapek - na pewno nie były to kocie łapki.... nie było też kociego futra więc …..To musiała być kuna !

Jakie spustoszenie kuna potrafi zrobić w domu czy w samochodzie wiadomo...... dlatego mocno przestraszona wróciłam do domu by szukać pomocy u wujka Google.
Na forach samochodziarzy znalazłam sporo zwierzęcych wątków.
Porady mówiły :
  1. umyć silnik by pozbyć się zwierzęcych zapachów
  2. zawiesić pod maską kostkę WC (odstraszanie zapachem)
  3. zamontować odstraszacz dźwiękowy
było też coś o położeniu na silnik futra, wyczesanego z psa..... a dla bardzo zdesperowanych kupa tygrysa, myślę że aż tak zdesperowana nie jestem, poza tym w naszych szerokościach geograficznych ciężko będzie zdobyć takie remedium.


Następnego dnia Tato umył mi silnik, rzeczywiście zapach się zmienił teraz wsiadam do auta i czuje się jak w samolocie ;-)

W przyszłym tygodniu jadę wymienić olej a po tej czynności zawieszę tak na wszelki wypadek kostkę WC.

Jak na razie nieproszony gość się więcej nie pokazał.

niedziela, 28 lutego 2016

W oczekiwaniu na wiosnę.



Sąsiad podsyła mi zdjęcia robione na rancho to przebiśniegi, to klucz przelatujących gęsi. Widać na południu bardziej wiosennie, tymczasem w centrum szaro mglisto, poranki mroźne i śnieg od czasu do czasu. Dziś za oknem upolowałam gile – ptaszki raczej symbolizujące zimę. Normalnie pewnie bym się martwiła ale w tym roku: radocha z zimy ! ( ….... lodowisko będzie dłużej czynne!) 


 
Nasze łyżwowe szaleństwo udzieliło się też Panu Mężowi. Przeszedł już etap pingwinka i wspina się na wyższe poziomy, obecnie próbuje opanować „upadki kontrolowane”.

Mnie natomiast kilka dni temu podkusiło, schodząc z lodowiska zapytałam Pana z obsługi czy ostrzą łyżwy i robią rowek, odparł że oczywiście. Oddałam łyżwy do serwisu, po chwili były gotowe, niby naostrzone ale rowek zniknął całkowicie. Następnego dnia jeżdżąc przeklinałam serwis gdyż nogi rozjeżdżały mi się na wszystkie strony. 
Miało być profesjonalnie a wyszło jak zawsze. 


Zaczęłam drążyć temat ostrzenia, okazało się że :
  1. Łyżwy zgodnie z dyrektywą UE ze względów na bezpieczeństwo konsumentów trafiają do sklepów tępe :-(
  2. Można sobie zaostrzyć jednakże w Warszawie są tylko dwa miejsca gdzie ostrzą z rowkiem.


Wniosek: jak ktoś w "Pipidówie Dolnej" kupi przez internet łyżwy to musi później z nimi jechać do miasta wojewódzkiego by je naostrzyć.



Dziwnie jest w tej Unii …. tępe łyżwy, proste banany, czajniki elektryczne o mniejszej mocy, chyba tylko po to by urzędnicy unijni dłużej wodę gotowali i mieli dłuższe przerwy, no tu akurat jakiś ukryty sens jest !





Na koniec drobny, pozytywny, choć jak na razie wazonowy ale jednak: akcent wiosenny ;-)

środa, 10 lutego 2016

Wiosna, czy to Ty ?


Początkiem lutego rozpoczęły się długo wyczekiwane przez młodzież ferie zimowe. Mimo sporej ilości „prac pilnych” wygospodarowałam wolny weekend by pojechać z rodziną na Rancho. Jak tam było? Och było wspaniale, ciepło +11C, słonecznie, a przede wszystkim wiosennie. Wybraliśmy się na leśny spacer w czasie którego Pan Mąż filozoficznie stwierdzi: Tak tu teraz cicho, a latem każde najmniejsze ździebełko ma swego mieszkańca ;-)

To prawda las spał, co prawda do stawów zaczęli napuszczać już wodę jednakże wkoło nas panowała cisza. Latem wszystko żyje szura, szeleści, ćwierka, kumka, bzyczy :-) ….... tęsknię za tym wszystkim oprócz bzyczenia.

Szliśmy po grobli gdy nagle z trzcin wystartował żuraw. W mądrych książkach wyczytałam, że żurawie generalnie na zimę odlatują natomiast wracają bardzo wczesną wiosną, w kraju pozostają pojedyncze pary. Chyba to prawda co piszą bowiem w święta widziałam na naszym domem regularnie o zachodzie przelatującą parę. Osobnik z trzcin to pewnie jeden z tych zimolubnych żurawi.

Kolejnego dnia naszego ranczowania również chcieliśmy wykorzystać słoneczną pogodę więc zabraliśmy się za prace ogrodowe. Przycinałam krzaczki i drzewka gdy nagle na niebie spostrzegłam sylwetki wielkich ptaków. Nie na bociany za wcześnie ….. ciekawość zwyciężyła porzuciłam sekator, poprosiłam córkę by podała mi z domu torbę ze sprzętem foto. Zmieniłam szybko obiektyw i przez pola poszłam w stronę gdzie wylądowały wielkie ptaki. Ciekawość zżerała i syna, postanowił towarzyszyć mi w wyprawie. Po 15 minutach dotarliśmy do ambony myśliwskiej na łące w sąsiedniej wsi, Michał pomógł mi przystawić drabinę. Kiedy już wdrapaliśmy się na ambonę wiedziałam, że wielkie ptaki to stado żurawi. Czyżby pierwszy zwiastun nadchodzącej wiosny.
 
W Martyny mini ogródku wypatrzyłam białe główki przebiśniegów -:)

sobota, 30 stycznia 2016

Łyżwy


Zaczęło się niewinnie, któregoś grudniowego wieczora syn oznajmił, iż jedzie na łyżwy na szkolną ślizgawkę. Usłyszała to córka i też chciała. Cóż było robić, pokonałam wieczorne zmęczenie, zapakowałam młodzież do auta - pojechaliśmy. Jak większość rodziców grzecznie stałam i obserwowałam wyczyny dzieci. Michał uczył Martynę! Po 30 minutach siłą ściągnęłam córkę z lodowiska była cała mokra z zmęczenia, emocji i częstego zaliczania lodu.

Myślałam że po tylu upadkach temat zostanie zamknięty ale już następnego dnia usłyszałam: czy jedziemy dziś na łyżwy?

Przemyślałam sprawę skoro zawożę dzieci to może i sama spróbuję, bowiem jak się stoi z boku to człowiekowi się strasznie nudzi no i do tego marznie.

Kolejny wyjazd tym razem na lodowisko zabudowane, wypożyczyłam łyżwy dla wszystkich …...Dzieci weszły na lód a ja podreptałam za nimi w stylu "na pingwinka". Starałam sobie przypomnieć jak to było 30 lat temu …. ech …. Powoli przesuwałam się wzdłuż bandy, gdy nagle podjechała do mnie dziewczynka chyba w wieku Martyny i powiedziała: „niech się Pani nie martwi będzie dobrze, kilka dni temu też tak jeździłam”. Później chwyciła Martynę za rękę mówiąc: chodź nauczę Cię i pociągnęła za sobą na środek lodowiska. Tym czasem ja dalej przy bandzie z swoim pingwinkiem i totalnym zażenowaniem. Wcale nie jest łatwo przypomnieć sobie jak się jeździ a zwłaszcza gdy ma się świadomość iż się jest najstarszą osobą na lodowej tafli. Z ratunkiem przyszedł syn, z jego pomocą porzuciłam żenującą bandę, mój pingwinek nabrał szlachetności i ogłady, odzyskałam wiarę w własne siły !

Kiedy już przypomniałam sobie jak się jeździ i kiedy stwierdziłam: jest całkiem fajnie, przyszedł czas na kolejny etap – zakup łyżew. Był to etap konieczny, podyktowany względami: ekonomicznymi, estetycznymi i zdrowotnymi. Wypożyczanie łyżew dla trójki wcale nie jest tanie, ponadto łyżwy z wypożyczalni są w kiepskim stanie technicznym, do tego są (delikatnie mówiąc): przepocone, różami nie pachną, mimo grubych skarpet strach je zakładać.

W przeciągu tygodnia skompletowałam sprzęt dla wszystkich i przeszliśmy na następny poziom: radość z jazdy :-)


Teraz jesteśmy częstymi gośćmi na lokalnym lodowisku. Zawarłam nowe znajomości. A cha i okazało się, że nie jestem najstarsza ;-) w połowie stycznia pojawiła się 60 -letnia Pani stawiająca pierwsze kroki na lodzie !!!


Jest jeszcze jeden pozytywny aspekt, otóż w weekendy młodzież bez marudzenia przed 9 melduje się na śniadaniu by o 10 być na ślizgawce !




W czasie zamieci też można jeździć  !

sobota, 16 stycznia 2016

Zima w ataku.

Zima w zaszłym roku nas rozleniwiła, zdarzyło się kilka drobnych incydentów to znaczy śnieg spadł ale szybko się roztopił.
Miałam nadzieję, że i ta zima przejdzie ulgowo – pomyłka. Pierwsze starcie z białą damą miało miejsce początkiem roku. Pojawił się mróz, rankiem temperatura spadała nawet do -19C. Później odwilż, wszystko wskazywało na „ocieplenie klimatu” aż do wczoraj ;-)
A było to tak :
Obiecaliśmy córce za dobre oceny na semestr jakąś niespodziankę. Wymyśliłam że skoro wszyscy w końcu mamy wolny weekend to może w Piątek wybierzemy się do kina. Martyna pomysł podchwyciła. Postanowiłam bilety kupić przez internet by nie tracić czasu na stanie w kolejce i oglądanie reklam. Wszystko poszło dobrze wybrałam miejsca, bilety zakupiłam, pojechałam odebrać dziecię ze szkoły. Zjedliśmy obiad i w drogę ….. tu nastąpiły pierwsze komplikacje: zaczął padać śnieg. Na drodze z minuty na minutę sytuacja zaczynała wyglądać coraz gorzej gdyby nie zakupione bilety pewnie bym zawróciła i śnieżycę przeczekała w domowych pieleszach. Na miejsce dotarliśmy z 20 minutowym opóźnieniem - ominęliśmy wszystkie reklamy ;-)
Po zakończonym seansie poszliśmy do centrum handlowego zrobić szybkie zakupy spożywcze. Zdziwiły mnie pustki w sklepie, znudzeni sprzedawcy i Panie sprzątaczki leniwie pchające przed sobą mopy. Czyżby ten film trwał tak długo ???? Będą zaraz zamykać ? Nie zdążę kupić sera ? Nerwowo spojrzałam na zegarek, było parę minut po 18! Oj, pustki w sklepach w Piątkowy wieczór nie zwiastują niczego dobrego. I tak właśnie było, na parkingu czekał na nas zaśnieżony samochód. Pan Mąż odśnieżał pojazd, dziecię podekscytowane lepiło śnieżne kulki a ja obmyślałam strategię bezpiecznego powrotu do domu. Postawiłam na mało uczęszczane drogi lokalne. Powoli pokonałam zaśnieżone dukty, szczęśliwie dotarliśmy do domu. Moja strategia okazała się słuszna w wieczornych wiadomościach pokazywali kompletnie zakorkowaną i sparaliżowaną stolicę. Znaczy to:  zima zaczęła się na dobre ! 



środa, 6 stycznia 2016

Świąteczne przesądy

Powoli małymi kroczkami wkraczam w Nowy Rok.
Tradycyjnie na parapecie i komodzie piętrzy się góra papierów i segregatorów „do ogarnięcia”( tym razem jakoś mi to nie przeszkadza). Cieszę się że stary rok się skończył. Ostatnie jego miesiące były bardzo pracowite, uciążliwe i nieźle zamieszały w moim zorganizowanym i ułożonym życiu codziennym. Przez ponad dwa miesiące nie mieliśmy czasu by zajrzeć na rancho.
Stęskniłam się za skrzypiącymi belkami stropu, za świstem wiatru w kominie i moimi drzewkami choć w odsłonie zimowej nie są zbyt reprezentacyjne.
Jak tylko rozpoczęły się długo-wyczekiwane święta pojechaliśmy na wieś.
Pierwszego dnia Bożego Narodzenia wieś była pusta.....więc Pan Mąż po rozpakowaniu manatków poszedł naprawiać uszkodzone przez zwierzęta ogrodzenie, krzątałam się po kuchni i nagle widzę w bramie Pana Tomka! Nareszcie dobry znak pomyślałam i rozpromieniona wyszłam się przywitać.

Moja Babcia nie była zbyt przesądna ale ….. w Święta Bożego Narodzenia aby zapewnić pomyślność całej rodzinie odprawiała …..czary, zabobony …. nie bardzo wiem jak to nazwać, w każdym bądź razie: łuska z karpia musiała być w portfelu, pieniądze pod obrusem (by niczego nie brakowało), gałązka jemioły (na miłość), dwanaście potraw, żadnych kłótni w Wigilię itd.
Te przesądy nie dotyczyły tylko Wigilii ale i dalszych dni świątecznych. I tak jeżeli w święta do domu zawitał pierwszy mężczyzna to oznaczało pomyślność, urodzaj, zdrowie i radość w nadchodzącym roku dla gospodarzy. Natomiast jeśli do domu weszła kobieta cóż można było spodziewać się raczej marnego roku. Babcia mimo, iż nie przepadała za sąsiadami traktowała ich iście miłosiernie. Pierwszego dnia z życzeniami wysyłała dziadka, a co niech im się też darzy ….

Z gruntu rzeczy przesądna nie jestem ale w myśl zasady: czym skorupka za młodu …... przesiąknęłam babcinymi zabobonami dlatego Pan Mąż przed Wigilią obdarowuje mnie jemiołą a Pan Tomek jest w tym roku gwarantem wszelkiej pomyślności w naszym domostwie ;-)