niedziela, 1 listopada 2015

Pożegnanie

Zawsze miałam ochotę napisać parę słów o moich sąsiadach , jednak nigdy się na to nie zdobyłam gdyż uważałam, że mogliby sobie tego nie życzyć. Wszystkich bardzo lubię, to mili, serdeczni i uczynni ludzie o bardzo różnych ścieżkach życiowych i charakterach. Pisząc sąsiedzi nie myślę tylko o mieszkańcach Jedlisk ale też o osobach związanych z wsią jak Pan Stawowy z Małżonką (mogłabym z nimi godzinami rozmawiać o tym co w lesie piszczy) czy gospodarze za lasu u których kupuję mleko, Pan ze szkółki, mogłabym tak jeszcze długo wymieniać.
Jadnak szczególna osobą był sąsiad - Pan Tadeusz. Do dziś pamiętam jak przyjeżdżałam doglądać budowy i któregoś razu zatrzymałam się przed jego bramą by się kurtuazyjnie przywitać, tymczasem Starszy Jegomość uścisnął mnie serdecznie a właściwie porwał w swe ramiona i krzyknął gromko „nasza dziewczyna przyjechała”. Wypowiadał każde zdanie z śląskim akcentem wtrącając znane mi z domu rodzinnego słówka. Tak właśnie, poczułam się jak w domu, a Starszy Pan zajął szczególne miejsce w mym sercu. Między nami nawiązała się nić sympatii, nasze rodziny się zaprzyjaźniły.
Przez te wszystkie lata za każdym razem gdy przyjeżdżaliśmy na Rancho nie było mowy by nie wpaść choć na dwa słowa do sąsiadów.

Dziś otrzymałam sms-a zawiadamiającego o śmierci Pana Tadeusza.
Przeczytałam i poczułam jak po moich policzkach płyną zły a w gardle rośnie gula.

Pozostaje mi tylko powiedzieć: dziękuję za okazaną serdeczność i życzliwość, za opowieści o dawnych latach snute zimową porą, za ten wspólny czas......... Cieszę się że mogliśmy się spotkać.


poniedziałek, 26 października 2015

Powyborcza refleksja

Wyjaśnię, by nie było nieporozumień: gdyby wygrał Kukiz lub ktoś pokroju Korwina byłabym bardzo zadowolona, można powiedzieć: jestem konserwatystką, anarchistką i wszystkim tym na kogo plują media. Do PIS-u mam parę zastrzeżeń jednak wynik wyborów akceptuję. Tyle słowem wstępu.

W ostatnich dniach ciężko było nie natknąć się w mediach na polityczne dyskusje i komentarze.
Szczerze miałam dość zarówno telewizji, radia, a nawet internetu gdzie część znajomych przesyłała wciąż ośmieszające polityków memy (przestało mnie to bawić, może mam marne poczucie humoru, może było tego za dużo, a może dojrzałam do patriotyzmu ...)
Miałam nadzieję, że po wczorajszych wyborach emocje już nieco opadną. Tymczasem dziś ciąg dalszy koszmaru.
Rozumiem niezadowolenie ludzi którzy głosowali na przegranych. Sama ogromnie cierpiałam gdy sporo lat temu wygrywało SLD, ale żeby tak ciągle pluć jadem.... Redaktorzy i dziennikarze powinni dać sobie trochę na wstrzymanie i uszanować wolę większej części społeczeństwa, gdyż nieustanne wmawianie ludziom jaki to kolosalny błąd popełnili jest cokolwiek nie na miejscu. Włączam dziś radio i słyszę: że słońce świeci jakby słabiej, piosenka Iglesiasa brzmi smutniej niż zazwyczaj, a tak ogólnie to czeka nas Orbanizacja i państwo wyznaniowe …..no ja przepraszam, czy ktoś tu całkiem od rzeczywistości się oderwał? Osiem lat temu też rządził PIS, nie pamiętam bym w tym czasie była szykanowana za nieobecność na Niedzielnej mszy. Natomiast utkwiło mi w pamięci że płaciłam mniejsze składki ZUS, niższy podatek VAT, miałam też ulgę w dochodowym na dzieci. Ogólnie nie było źle, więc po co ta zadyma i panika w mediach......
Przydało by się więcej powściągliwości, dystansu, zrównoważenia, może i tym razem nie będzie źle ;-)

Kurcze ten blog miał być wiejski i sielski a tu proszę jednak wkręciłam się politycznie, postaram się więcej tego nie robić, poniosło mnie. Toteż aby zakończyć optymistycznie i z nadzieją na lepsze jutro wrzucam poniżej pięknego zielonego dzięcioła, wypatrzonego kilka dni temu w przydomowym brzozowym zagajniku.









Dzięcioł w kolorze nadziei.

Bez paniki będzie dobrze ;-) 






środa, 21 października 2015

Wakacyjne wspomnienia



Bardzo dawno nie udzielałam się na blogu wynika to z permanentnego braku czasu.
Tematów do opisania nazbierało się tak wiele, iż trudno wybrać ten najlepszy.
Może zacznę od tego co się działo gdy mnie nie było, czyli od wakacji
a zatem będzie o nauce cierpliwości, oraz o tym by nie walczyć z przyrodą bo ona wie swoje.



Urządzając ogródek i sad zdarzały i zdarzają mi się wpadki: krzaczki wędrowniczki, zamiast trawnika plantacja szczawiu i kończyny a także hortensja posadzona w słońcu. Podsumowując im bardziej się śpieszyłam, chciałam wszystko zrobić po swojemu tym efekt był bardziej opłakany. Kiedy zaczęłam podchodzić do ogródka z większym luzem on jakby przestał się buntować. Zaczęło się od posadzenia wiosną metasekwoi. Pięknie się przyjęły i urosły o dobre 60cm. Metasekwoje utwierdziły mnie w tym, że wszystkie roślinki kupione w lokalnych szkółkach bezproblemowo się przyjmują i rosną, zaś wyszukane odmiany przywożone z centrum lub kupowane przez internet wymagają specjalnej troski , jak dla mnie są nie do ogarnięcia. Połowa drzewek owocowych (zakup internetowy -stare odmiany polskie) posadzonych 3 lata temu nie przetrwała tegorocznej suchej wiosny. Zostały suche patyki, okropnie było mi przykro gdy Pan Mąż owe suchary wyrywał. Przecież sad bez drzew owocowych nie istnieje, pojechałam zatem do lokalnej szkółki, kupiłam nowe drzewka: trochę jabłonek, gruszę, pigwę i wiśnię. Sadziłam je razem z córką: głęboka dziura trochę kompostu pod spód, kawałek kija na wzmocnienie i zielonym do góry - wszystkie do dnia dzisiejszego mają się dobrze !
Areały nabrały wyglądu gdy nagle i niespodziewanie pojawił się intruz usypujący charakterystyczne kopce. Kiedy rozgrabiłam kopiec na trawniku przed domem zaraz pojawiały się dwa w warzywniaku, jak ogarnęłam warzywniak powstawały następne pod krzakami albo metasekwojami. Jaką przyjąć strategię, przegonić hałasem, smrodem (patrząc na ilość kopców moja ziemia musiała gościć całą rodzinę – wszystkich nie wygonię). Znajomi radzili wojnę i ostateczne usunięcie przeciwnika (jednak to wydawało mi się mało humanitarne). Zaczęłam walczyć, ustawiałam stukające butelki, rozgrabiałam kretowiska i ….nic, aż pewnego upalnego wieczoru podlewałam metasekwoje (a lubią one bagienko) dobrze rozmoknięta ziemia zaczęła się ruszać, zapadać i nagle wyszedł na powierzchnię kret. Kret miał ciemne futerko, różowe łapki, różowy nosek a raczej ryjek i różowy goły brzuszek. Ten właśnie różowy brzuszek mnie rozbroił, od razu wybaczyłam sympatycznemu zwierzakowi pogrom w warzywniaku. Przemówiłam do niego poważnym głosem : „Słuchaj stary przestanę obsmradzać Ci kopce ale Ty z tą swoją krecią robotą przenieś się za płot.”
Poskutkowało kret przeniósł się za ogrodzenie tylko czasami przypominał o sobie usypując mały kopczyk koło mięty.
Wydawać by się mogło, że wszystko wróciło do normy i życie na wsi to sielanka, ale tuż za rogiem a raczej w ziemniakach czaiła się następna plaga - stonka. Pasiaste chrząszcze chrupały ziemniaczane listki, z dnia na dzień czyniąc większe spustoszenie. Pan Mąż zasugerował: może by czymś je popryskać …... O nie, nie! Nie będę truć stonki a przy okazji siebie, a tak w ogóle to ta chemia może znów rozwścieczyć kreta, który w odwecie przekopie mi trawnik przed domem. Lepiej zostawię wszystko jak jest, trudno w tym roku stonka zje ziemniaki.  
Taką właśnie obrałam taktykę, jakże pięknie przyroda mi się za to odpłaciła. Następnego dnia wczesnym rankiem zaparzyłam sobie kawę wyszłam przysiąść na próg domu i co widzę : ekologiczny czyściciel - po warzywniaku krzątał się dudek. Przez następne dwa tygodnie codziennie rano widywałam dudka na stonkowym śniadanku.
Po tych doświadczeniach stwierdziłam, iż powiedzonko: „w przyrodzie wszystko ma swoje miejsce” jest jak najbardziej prawdziwe. Chyba w końcu odnalazłam właściwą ścieżkę, jakoś się dogadam z moim ogrodem (no dobrze zaczątkiem ogrodu) ;-)
 Ekologiczny czyściciel.




Najwspanialsza huśtawka - pod dębem.







Leśne ścieżki.

piątek, 17 lipca 2015

Morwojad

Tegoroczne wakacje rozpoczęliśmy akcją porzeczki, bowiem nic tak nie obrodziło na naszych areałach jak wcześniej wymienione. Porzeczki a raczej krzaczki wędrowniczki swoje przeszły, były kilka razy przesadzane, raz przeorane i znów przesadzane aż w końcu znalazły swe miejsce pod płotem. Pan Mąż na krzaczki narzekał gdyż głównie zarastały zielskiem, ciężko było je dojrzeć. Zeszłej jesieni aby uniknąć ciągłego plewienia postanowiliśmy położyć pod porzeczki matę. Pomysł jak na razie sprawdza się dobrze, krzaczki urosły, zaowocowały wzorcowo ( pięć wiader owoców) a co najważniejsze nie trzeba koło nich wyrywać chwastów.
W tym roku zaowocowały też morwy. Zapędziłam się w ich kierunku parę razy ale jakoś tak dziwnie się złożyło że tych dojrzałych - czarnych było jak na lekarstwo. Podejrzewałam dzieci, aż któregoś ranka Pan Mąż woła : patrz jakiego mamy wspólnika !!!!

niedziela, 21 czerwca 2015

Spotkanie z Duchem Gór

Za oknem pachnie deszczem w domu truskawkami a ściśle mówiąc dżemem truskawkowym, który od dwóch dni odparowuje na kuchni. Sielanka w domowych pieleszach a raptem tydzień temu ….. zdobywaliśmy wysokie góry.
Tym razem chciałabym opowiedzieć o dziwnych zbiegach okoliczności. Co dzień spotykamy różnych ludzi, ale niektóre z taki spotkań z zupełnie przypadkowymi osobami zapadają w pamięć na wiele lat.
Będąc licealistką na część wakacji jeździłam do Krakowa pomagać mojej chorej babci. Babcia miała pod Kopcem Kościuszki działkę na której uprawiała różne warzywka. Co drugi dzień człapałam z Babcią pod Kopiec. Babcia schorowana więc człapała słabo od czasu do czasu robiąc sobie przystanki na ławeczce pod kasztanami. W czasie drogi spotykała inne starsze damy, z którymi w dobrym tonie było porozmawiać o stanie zdrowia. Dla młodej dziewczyny ta droga pod Kopiec była drogą przez mękę. Aż pewnego dnia ….... Babcia przysiadła na ławeczce z inną czcigodną dmą by rozprawiać o samopoczuciu tymczasem ja siedziałam obok wyłączyłam zmysł słuchu i wpatrywałam się w roztaczającą się przede mną panoramę z Tarami na horyzoncie. Nawet nie wiem kiedy obok mnie przysiadła się kolejna staruszka o pogodnej twarzy. Z zamyślenia wyrwały mnie jej słowa : „W życiu chodzi o to by widzieć piękno, bo widzisz dziecko jeden będzie widział tylko te psie kupy na trawniku a inny zauważy kwiatka i te góry na horyzoncie.” Staruszka uśmiechnęła się ciepło wstała i odeszła. Przez następne dni pod Kopiec leciałam na skrzydłach, miałam nadzieję  spotkać tajemniczą staruszkę. Nie udało się ale jaj słowa zostały ze mną.


Kolejna opowieść będzie o dziwnym spotkaniu sprzed kilku dni. Byliśmy na krótkich wakacjach w moich ukochanych górach. Martyna jest już na tyle duża, iż może  sama chodzić nawet z małym plecaczkiem a ja mam już tyle lat, że tempo Martyny jest dla mnie w sam raz :-) Pierwsza poważna wyprawa pod Czarny Staw Gąsienicowy i w stronę Zawratu. Córka dała radę. Następnego dnia by pokazać jej znów piękne widoki poszliśmy na Pięć Stawów tam w schronisku czekaliśmy na syna, który uparł się by zdobyć tego dnia Kozi Wierch. Po wypiciu herbaty i zjedzeniu szarlotki dotarł do nas sms od Michała informujący, iż z powodu deszczu zrezygnował z zdobycia góry a obecnie idzie na Morskie Oko i będzie czekał na nas przy samochodzie. Nabrawszy sił w schronisku postanowiliśmy również pujść na Morskie Oko łagodną trasą przez Świstową Czubę. Rozważnie i roztropnie stawiając stopy na głazach i skałkach posuwaliśmy się w górę, od czasu do czasu mijając hałaśliwe kolorowe grupki turystów. Na ogół przemierzam góry w milczeniu, pochłaniając piękne widoki i słuchając wiatru. Dla mnie góry to rodzaj świątyni dlatego trochę mnie irytują te kolorowe grupki rzucające pety, chusteczki i hałasujące.
Właśnie minęliśmy taką grupkę, przeszliśmy na drugą stronę grani, nagle ogarnął nas dziwny spokój i cisza, powietrze zamarło w bezruchu. Wyszeptałam do Martyny : Słyszysz tą ciszę? Nie zdążyłam usłyszeć odpowiedzi bowiem gdy podniosłam wzrok przed nami na ścieżce na jednym z płaskich głazów (a la ławeczka ) siedział starszy jegomość – ubrany w znoszone spodnie, zapinaną koszulę, tyrolski kapelusik i z termosem u pasa. Nie wyglądał na turystę a zdecydowanie na tubylca. Z tubylcami nie należy zadzierać więc grzecznie wyszeptałam „dzień dobry”. Jegomość spojrzał na mnie za bardzo grubych okularów, uśmiechnął się na powitanie, zapytał : „Czy widziała Pani kozicę?” Pokręciłam przecząco głową i odruchowo usiadłam koło Jegomościa a ten wskazał na dole żlebu pasące się zwierze. Po chwili na ławeczce usiadła Martyna i Pan Mąż. Siedzieliśmy tak w ciszy kontemplując piękno przyrody. Koło nas przetoczyła się kolorowa grupka, nie zwracając na nas uwagi jakby nas na tej wąskiej ścieżce w ogóle nie było. Jeden pan szedł nawet z komórką przy uchu coś głośno komentując. Kiedy przeszli dotarła do mnie absurdalność tej sytuacji, czyżbym należała do innego świata? innego wymiaru? Ten błogi spokój koło starszego Pana był niesamowity, posiedzieliśmy z nim jeszcze parę chwil aż w końcu stwierdziłam - trzeba iść dalej przed nami jeszcze kawał drogi. Grzecznie wyszeptałam Starszemu Panu podziękowania, pożegnaliśmy się i ruszyliśmy w dalszą drogę. Po przejściu sporego kawałka w końcu odważyłam się powiedzieć : „To był Duch Gór”. Pan Mąż i córka przytaknęli też poczuli ten klimat. To zadziwiające spotkanie zapewne pozostanie ze mną przez lata ;-)





 W tym miejscu spotkaliśmy Ducha Gór.







Po spotkaniu podążamy wąską ścieżką w kierunku Morskiego Oka.

czwartek, 11 czerwca 2015

Notoryczne niewyspanie – dlaczego ten bażant tak pieje ?

Od kilku dni nie mam czasu by się wyspać. Wieczorami zawsze znajdę coś co jeszcze trzeba zrobić a rano pobudka tuż po 6. Wczoraj Pan Mąż wrócił z pracy koło 23, ponieważ ważnych tematów do omówienia nazbierało się sporo poszliśmy spać dobrze po północy. Następnego ranka Pan Mąż miał odwieść dzieci do szkoły więc wszystko wskazywało na to, że drzemiąca w mym wnętrzu sowa nareszcie się wyśpi. Taki był plan a życie …...
Kiedy zaczęło świtać za okna doszły mnie dziwne dźwięki przypominające pianie koguta, popiskiwanie. Moja świadomość powoli powracała z krainy snów i zaczęła rozważania :
-jestem w „prawie mieście” tu nie ma kogutów … tu są bażanty, ale czemu one pieją , zaraz zaraz one nie potrafią piać, co tam za oknem tak hałasuje ?
Ciekawość zwyciężyła sięgnęłam ręką po aparat zwlekłam się z łóżka i poczłapałam w stronę okna.
Zaglądam, a tam chrumkająca rodzinka buszuje pod winogronami.



Po foto sesji spojrzałam na zegarek było parę minut po 5. Cóż nie udało się tym razem ;-)

Wyśpię się na ranchu.

środa, 10 czerwca 2015

O suszy i ekologicznej myszokretołapce.

Czerwcowy przedłużony weekend spędziliśmy na wsi. Po przyjeździe jak zwykle poszłam pooglądać nasze areały. O zgrozo w ogródku warzywnym tylko czosnek miał się dobrze, cebula licha, pietruszki brak a o reszcie lepiej nie wspominać. Susza dała we znaki wszystkim roślinkom, sadzone w zeszłym miesiącu drzewka też słabo wyglądały. Najbardziej ucierpiała jedna z metasekwoi. Martyna patrząc na smętne drzewko z zeschniętymi liśćmi powiedziała przez łzy : "Mamo nie chcę by ona umarła" . Pocieszyłam córkę: spróbuję ją uratować. Wieczorem rozciągnęłam węże (szlauchy) -  rozpoczęłam akcję ratunkową. Podlewałam wszystkie sadzone w tym roku drzewka i warzywnik. Pod nieszczęsnego suchara też lałam wodę, choć muszę przyznać że robiłam to tylko dla Martyny gdyby nie ona pewnie bym suchara wykopała. Jakież było moje zdziwienie i radość gdy po trzech dniach nawadniania suchar zaczął się nieśmiało zielenić.
Mam cichą nadzieję, że w końcu przyjdą wiosenne burze i będą podlewały systematycznie ogródek podczas naszej nieobecności. 

Na koniec kilka słów o ekologicznej łapce.
Otóż wczesną wiosną z niepokojem obserwowaliśmy trawnik na którym w zatrważającym tempie powstawały kretowiska.  Przed pierwszym wiosennym koszeniem Pan Mąż kretowiska porozgarniał.  
Do dnia dzisiejszego żaden kopiec się nie pojawił zniknęły też nornice. Wygląda na to, że problem sam się rozwiązał do tego w sposób ekologiczny.









:-)


sobota, 30 maja 2015

Spóźniona majówka

Naszą spóźnioną majówkę spędziliśmy na ranchu.
Kiedy pogoda dopisywała zajmowaliśmy się zielenią (koszenie pielenie) a kiedy zrobiło się zimno i mokro ruszyłam na wyprawę do lasu. Włóczyłam się z synem, odwiedziliśmy wszystkie nasze ulubione miejsca i robiliśmy małą inwentaryzację. Wpierw sprawdziliśmy co u żurawi, czy rodzina dzikich gęsi ma już młode, ogólnie co słychać na stawach. W czasie wędrówki odkryliśmy nowe a właściwie stare miejsce, tyle że w zmodernizowanej odsłonie - idealne na piknik.
W przedostatni dzień naszego pobytu po śniadaniu spakowałam plecak i ruszyliśmy piknikować.
Pan Mąż z córką podeszli do tematu z pewną dozą nieśmiałości, córka nawet próbowała marudzić, że trzeba przedzierać się przez leśne ostępy, jednakże spakowane w plecaku ciasteczka okazały się doskonałym motywatorem ;-)


Warto było, piknik w takiej scenerii i o tej porze roku - bez komarów, tłumu turystów i śmieci – bezcenne. 
Pisząc tego posta zaczynam tęsknić za Jedliskowym lasem, może za kilka dni będzie nam dane ponownie cieszyć się  magią tego miejsca. 




Pan  Stawowy nie pilnuje to młodzież hasa po okolicy ;-)

 
Na koniec prezentuję niespodzianego gościa, który przypomniał, że też mieszka w naszej okolicy.


niedziela, 26 kwietnia 2015

Zielono mi.

Przyszła długo wyczekiwana wiosna, rozśpiewały się ptaki , na brzozach pojawiała się zieleń najzieleńsza z zieleni - soczysta, rażąca ;-)

 
Pan Mąż obiecał wiosenny lifting naszej salono-sypialni, obietnicy dotrzymał. Przez trzy dni remontował pokój: gładził, gipsował, zmywał, a na koniec pomalował. Po 12 latach w końcu dojrzałam do radykalnej zmiany koloru. Żółty zaczął źle wpływać na mą duszę, dlatego nieco zainspirowana widokami za okna postawiłam na zieleń w łagodnym wydaniu - stonowaną, przygaszoną szałwię. Pan Mąż malował ściany szałwią tymczasem ja przemalowywałam różne dodatki na biało. Metamorfozę pokoju uznaliśmy za udaną. 


 
Po trzech dniach intensywnej pracy udaliśmy się na krótki spacer by nacieszyć się wiosną i ptasimi trelami. Przechodząc koło skrzynki pocztowej odruchowo zajrzałam do środka i …. takich cudów w skrzynce jeszcze nie widzieliśmy. Skrzynka też przeszła metamorfozę, zastała przez pewną rodzinę zaadoptowana na przytulne mieszkanko.

Proszę jakie sprytne, nie muszą do gminy występować o nadanie numeru dla lokalizacji ;-)

piątek, 24 kwietnia 2015

Gontowe perypetie z metasekwoją w tle.

Tym razem wiatr poczynił spore zniszczenia. Zaraz po rozpakowaniu bagaży i napaleniu w piecu poszliśmy ogarnąć obejście. Połowa poszycia z dachu drewutni odfrunęła, niszcząc przy tym ogrodzenie. Wpierw naprawa płotu później wyjazd po zakup nowego gontu. Kiedy wracaliśmy do domu zadzwonił syn z informacją: fachowcy właśnie dotarli. Cieszyłam się, że dekarze przybyli pierwszego dnia, że sprawnie wkleili brakujące gonty na domu a później naprawili dach na drewutni.
Następnego dnia mogłam spokojnie oddać się pracą ogrodowym. Męska część rodziny kosiła i kopała, żeńska część siała i sadziła. W przerwie od ciężkich prac pojechałam z Panem Mężem do pobliskiej szkółki wybrać drzewa na wiatrochron. Planowałam klony i brzozy ostatecznie zakupione zostały brzozy, wiąz i ….metasekwoje. Późnym popołudniem zakupiony towar P. Andrzej dostarczył na nasze włości. Do wieczora uporaliśmy się z sadzeniem a było tego trochę: 3 spore metasekwoje (z których jestem bardzo dumna ) 1 wiąz, 1 brzoza brodawkowa i 4 (rachityczne) brzozy papierowe.

Po dwóch intensywnych dniach pracy w Niedzielę zasłużony odpoczynek i spacer nad stawy.
Natomiast w Poniedziałek powtórka z rozrywki ….. zaczęło się niewinnie – ochłodzeniem i wiatrem który z godziny na godzinę przybierał na sile. Na polach za domem rozpętała się piaskowa zawierucha. Coś co wpierw wzięłam za dym okazało się pędzącymi w naszą stronę tumanami kurzu. Pierwsze poważniejsze uderzenie wiatru i o zgrozo …. gont znów podrywa do góry.

 

Ubrani w nieprzemakalne kurtki rzuciliśmy się ratować dach. Na drewutni metodą góralską poukładaliśmy deski by docisnęły gont. Kiedy sytuacja była już nieco opanowana Pan Mąż mamrocząc zaklęcia pod adresem fachowców wsiadł do auta, pojechał do miasteczka kupić mazidło do podklejania gontu. 
W tym czasie ja ściągnęłam z internetu instrukcję montażu gontu. Po zapoznaniu się z lekturą okazał się że dekarze trochę przyoszczędzili na gwoździach. Poza tym tak się śpieszyli że gontu nie zgrzali ani nie podkleili w efekcie tego Pan Mąż spędził pozostałą część dnia na dachu naprawiając to co dwa dni wcześniej nie do końca naprawili dekarze.

Wieczorem wiatr się uspokoił, sytuacja została opanowana.
Następnego dnia z rana musieliśmy już wracać do miasta to był bardzo intensywny przedłużony weekend.
 
Na dzień dzisiejszy jesteśmy już ekspertami w kładzeniu gontu. Instrukcja i fora budowlane – kopalnia wiedzy. Teraz już wiemy że przy narażeniu na mocne porywy wiatru, gonty na szczycie należy podklejać specjalnym klejem, trzeba też pilnować fachowców by wbijali gwoździe zgodnie z instrukcją.

Podsumowując: to frustrujące, że przy każdym etapie budowy inwestor musi się doktoryzować i uczyć wykonawcę jak ma wykonywać swoją pracę by uniknąć w przyszłości niemiłych niespodzianek.

Na koniec posta zdjęcie moich metasekwoi, na razie nie prezentują się zbyt okazale ale w niedalekiej przyszłości będą zachwycać.



niedziela, 5 kwietnia 2015

Chętnie przyjmę samosiejkę .




    Z wielką niecierpliwością wyczekiwałam świąt Wielkanocnych zwłaszcza, że półtora tygodnia przed nimi zrobiła się prawdziwie wiosenna pogoda. Kilka razy w dzień widziałam na termometrze 17 C. Przyroda się obudziła, na trawniku przed domem pojawiła się odrobina zieleni a wraz z nią jej amatorzy (zdjęcie obok).


 Niestety po chwilowym ociepleniu przyszły wichury a święta jakie są każdy widzi :-(
Szykowaliśmy się na świąteczny wyjazd na rancho jednak miałam przeczucie, że nasz dach mógł znów ucierpieć przez wichury. Jeśli pojedziemy na święta to nie naprawimy dachu a wolnego niestety nie mamy tyle by zrobić sobie tygodniowe wiosenne ferie. W Piątek poprosiłam Wuja by pojechał obejrzeć naszą hacjendę. Wiadomości zwrotne nie były dobre: na domu wyrwane pojedyncze gonty natomiast na drewutni zerwane poszycie z 1/4 dachu. Wieczorem skontaktowałam się z dekarzem, który w zeszłym roku zalepiał dziurę w dachu po niezidentyfikowanym obiekcie. Dekarz stwierdził że może się z nami umówić dopiero na następny weekend po świętach, huragan wyrządził spore szkody w regionie, więc ma sporo pracy.

Moje przemyślenia w związku z zaistniałą sytuacją:
  1. Fajnie że mamy gont bowiem wszelkie usterki Pan mąż jest w stanie sam naprawić (tym razem zdecydujemy się chyba na usługi dekarza ze względu na ograniczenia czasowe)
  2. Muszę zmienić swoje podejście do "nieograniczonej przestrzeni".
Rozwijając punkt drugi - uwielbiam otwartą przestrzeń taką po horyzont i taki właśnie mam widok gdy siedzę latem na tarasie. Widzę zachód słońca, przelatujące żurawie, łąki, pola..... Dla mnie jeden z najpiękniejszych widoków, absolutnie nie chciałam go zasłaniać pergolami, żywopłotami itp. Jest jednak jeden problem: jesienią i wiosną kiedy nawiedzają nas silne wiatry, wieją one niestety z zachodu , jedyną przeszkodę jaką napotykają na swej drodze przemierzając wcześniej wspomniane pola i łąki to nasz dom oraz skraj lasu. Wiatr na skraju lasu łamie drzewa a na naszym domu wyrywa pojedyncze gonty. Znalazłam rozwiązanie problemu, aby w przyszłości zaradzić takim demolkom – trzeba posadzić drzewa wzdłuż zachodniej strony, w ten sposób powstanie naturalny mur wyhamowujący silne porywy. Co prawda pozbędę się pięknego widoku na otwartą przestrzeń ale przecież zawsze mogę przespacerować się kawałek i popatrzeć na nią za drzew.

Dlatego chętnie przyjmę samosiejkę liściastą ;-) 

Obecnie próbuję zgłębiać tajemną wiedzę z zakresu ogrodnictwa. Tydzień temu z córcią założyłyśmy nasz pierwszy rozsadowy ogródek na parapecie, jak na razie efekt jest zadowalający, zobaczymy jak pójdzie nam dalej. O efektach pozytywnych na pewno poinformuję :-)
Pozdrawiam Wszystkich i życzę spokojnych i radosnych Świąt Wielkanocnych .

niedziela, 1 marca 2015

Dzięcioł czarny

Niedziela niby nie muszę wstawać rano a jednak. Córcia przestawiła się już na pierwszozmianowy tryb szkolny dlatego mimo weekendu o 7 ostentacyjnie posapuje w swoim pokoju a o 7.30 zagląda do naszej sypialni.
Cóż wstałam poczłapałam do kuchni, postanowiłam Niedzielny poranek rozpocząć aromatyczną kawą. Stanęłam przy blacie by nalać wodę do ekspresu spojrzałam przez okno a tam w poszyciu leśnym coś się rusza. 
Ależ rarytas mi się trafił …...najprawdziwszy dzięcioł czarny – największy z dzięciołów występujących w Polsce. Pobiegłam po aparat w międzyczasie radosną nowinę wykrzyczałam do Pana Męża a co, niech sobie też popatrzy, w końcu niecodziennie mamy takiego gościa ;-)


środa, 25 lutego 2015

Pracowite ferie

Dawno nie umieszczałam postów na blogu ani na do niego nie zaglądam, gdyż zapadłam w hibernację …..
Z błogiego zimowego snu wyrwały mnie obowiązek zamknięcia roku oraz rozliczenia się z fiskusem. Nie zagłębiając się w moje zapatrywania polityczne nadmienię jedynie iż już samo słowo „fiskus” wywołuje w mym organizmie reakcję wysoce alergiczną. Na przekór losowi uporałam się z papierologią w dwa tygodnie a następnie wraz rodziną mogłam rozpocząć ferie zimowe.
Jak wyjazd na ferie to zrozumiałe, że na naszą wieś. Właściwie mieliśmy w planach tylko nicnierobienie oraz wyjazd w odwiedziny do teściów, jednak życie samo pisze scenariusze. Zaraz pierwszego dnia trzeba było zabrać się za prace remontowe. Szalejące wichury znów wyrwały kilka gontów. Pan Mąż ruszył reanimować dach. Czekając aż zagrzeje się nieco klej do podklejania gontu poszedł zrobić rozeznanie okolicy. W lesie przecinka i tak zaczęliśmy organizować sobie pracę na najbliższe dni …. bo może by trochę drewna kupić na następną zimę…...
Mimo iż mieszkamy pod samiuśkim lasem zakup drzewa jest wyzwaniem logistycznym. A wygląda to tak :
  • wpierw trzeba sobie upatrzyć w lesie odpowiednią kupę drzewa z nabitym numerem
  • następne gdyby ta pierwsza kupa drzewa była by już upatrzona przez kogoś trzeba mieć kupę rezerwową
  • w środę rano ( i tylko w środę )o godzinie 7 trzeba stawić się w leśniczówce
  • wykupić asygnatę
  • wrócić do lasu z asygnatą dogadać z drwalami transport i pocięcie drzewa
  • zdzwonić do leśniczego i poinformować iż wszystko jest już dogadane że może przyjechać i podpisać na asygnacie wywóz drzewa z lasu.

Szczęśliwie przebrnęłam przez tą cała procedurę, stałam się właścicielką 5 m.p. drewna liściastego oraz wzbogaciłam swoja wiedzę o nową jednostkę metryczną - metr przestrzenny.
Natomiast syn w ramach budowania kondycji i rzeźbienia sylwetki a także licząc na parę groszy zaproponował pomoc przy rąbaniu. Syn rąbał, Córka układała a Pan Mąż nadzorował i czasami zmieniał Syna. Pod wieczór spora część była już porąbana i równiuteńko ułożona pod daszkiem drewutni. Zostało kilkanaście większych pniaków te muszą poczekać na nasz następny przyjazd bo jak to zwykle bywa brakło czasu ….





Tak było na wsi .


O małe pagórki  w czasie 
 ferii też zahaczyliśmy.
  
szykujemy się już na następną zimę ;-)

poniedziałek, 5 stycznia 2015

Pastelowe święta

Tradycyjnie święta = wieś :-)
Podróż na wieś odbyła się szybko i bardzo sprawnie dzięki pustym świątecznym drogą.
Rancho przywitało nas słońcem i całkiem ładną pogodą aż nie chciało się wierzyć, że gdzieś tam na horyzoncie (czasowym) czai się mróz.
W piątek wracając z wizyty u Dziadków obserwowałam termometr, który nieubłagalnie wskazywał coraz niższą temperaturę. Kiedy dojechaliśmy do domu na zewnątrz było już -10C. Pocieszałam się: „jutro będzie lepiej”. Niestety następnego dnia mróz ani myślał odpuścić około godziny 9 dalej -8C ale za to jakie widoki za oknem: słońce, lekka mgiełka, szadź - bajka.
Wypiłam kubas gorącej herbaty ubrałam się ciepło, chwyciłam aparat z zamiarem krótkiego „fotospacerku” przez wieś. Opatulona w szal i czapę wyszłam z domu zrobiłam zaledwie kilka kroków i poczułam uderzenie zimnego – lodowatego wiatru. Fotospacer zapowiadał się na bardzo krótki. Kontem oka spostrzegłam, że w samochodzie a ściśle w części bagażowej pali się światło.... Któreś z dzieci poprzedniego wieczoru przez roztargnienie włączyło...... oj ciekawe czy akumulator się nie rozładował i auto odpali. Do wyboru miałam trwać w niepewności albo spróbować odpalić. Wróciłam się po kluczyki – poczciwe autko odpaliło bezproblemowo aby podładować akumulator wybrałam się na spacer po okolicy - samochodem ;-) trochę wstyd się przyznawać ale ....















było: pięknie, cicho, pastelowo no a przede wszystkim miałam się gdzie schować przed lodowatym wiatrem.





W włóczędze po okolicy towarzyszyły mi zmarznięte trznadle poza tym, żywego ducha nie spotkałam widocznie tubylcy woleli dochodzić do formy po świętach w cieplutkich domach ....