Na blogu zapadła cisza – cisza
jesienna. Plucha i szarość wepchnęły mnie w wir codzienności.
Zapomniałam nawet że
istnieje coś takiego jak aparat fotograficzny. Z czeluści jesiennej
chandry wyrwały mnie słowa Pana Męża: „a może by tak udać się
na rancho, odpocząć od stołecznego zakisu ?”
Sprawa niby prosta
spakować się i jechać w stronę słońca, tymczasem rzeczywistość
pozostała szara. Sobotni poranek na wsi powitał nas gęstą mgłą.
Z okien domu nie mogłam dojrzeć lasu oddalonego o 100m. Mąż
optymistycznie stwierdził „przeczekamy koło południa się
poprawi”.
Koło południa sytuacja
wcale nie wyglądała lepiej. Mgła osadzała na wszystkim małe
kropelki wody, które po chwili zamarzały. Owszem sceneria bajkowa
zamrożone sopelkowe pajęczynki bujające się w rytm podmuchów
wiatru, ale warunki do prac ogrodowych dalece odbiegały od
komfortowych. Poszliśmy ubrać na zimę drzewka i wyciąć wysuszone
pędy topinamburu, a następnie na szybki spacer nad jeziorka. W
lesie co prawda nie wiało ale wilgoć i zimno i tak nie dały
zapomnieć o sobie. Przemarznięci do szpiku kości szybko wróciliśmy
do ciepłego domku. Gorąca herbata, wieczór gier zorganizowany
przez córkę i wrażenie całkowitego odcięcia od świata. Mimo
niesprzyjającej aury wyjazd uważam za udany.
Tymczasem na stawach woda spuszczona i tylko mgła .......
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz