środa, 21 października 2015

Wakacyjne wspomnienia



Bardzo dawno nie udzielałam się na blogu wynika to z permanentnego braku czasu.
Tematów do opisania nazbierało się tak wiele, iż trudno wybrać ten najlepszy.
Może zacznę od tego co się działo gdy mnie nie było, czyli od wakacji
a zatem będzie o nauce cierpliwości, oraz o tym by nie walczyć z przyrodą bo ona wie swoje.



Urządzając ogródek i sad zdarzały i zdarzają mi się wpadki: krzaczki wędrowniczki, zamiast trawnika plantacja szczawiu i kończyny a także hortensja posadzona w słońcu. Podsumowując im bardziej się śpieszyłam, chciałam wszystko zrobić po swojemu tym efekt był bardziej opłakany. Kiedy zaczęłam podchodzić do ogródka z większym luzem on jakby przestał się buntować. Zaczęło się od posadzenia wiosną metasekwoi. Pięknie się przyjęły i urosły o dobre 60cm. Metasekwoje utwierdziły mnie w tym, że wszystkie roślinki kupione w lokalnych szkółkach bezproblemowo się przyjmują i rosną, zaś wyszukane odmiany przywożone z centrum lub kupowane przez internet wymagają specjalnej troski , jak dla mnie są nie do ogarnięcia. Połowa drzewek owocowych (zakup internetowy -stare odmiany polskie) posadzonych 3 lata temu nie przetrwała tegorocznej suchej wiosny. Zostały suche patyki, okropnie było mi przykro gdy Pan Mąż owe suchary wyrywał. Przecież sad bez drzew owocowych nie istnieje, pojechałam zatem do lokalnej szkółki, kupiłam nowe drzewka: trochę jabłonek, gruszę, pigwę i wiśnię. Sadziłam je razem z córką: głęboka dziura trochę kompostu pod spód, kawałek kija na wzmocnienie i zielonym do góry - wszystkie do dnia dzisiejszego mają się dobrze !
Areały nabrały wyglądu gdy nagle i niespodziewanie pojawił się intruz usypujący charakterystyczne kopce. Kiedy rozgrabiłam kopiec na trawniku przed domem zaraz pojawiały się dwa w warzywniaku, jak ogarnęłam warzywniak powstawały następne pod krzakami albo metasekwojami. Jaką przyjąć strategię, przegonić hałasem, smrodem (patrząc na ilość kopców moja ziemia musiała gościć całą rodzinę – wszystkich nie wygonię). Znajomi radzili wojnę i ostateczne usunięcie przeciwnika (jednak to wydawało mi się mało humanitarne). Zaczęłam walczyć, ustawiałam stukające butelki, rozgrabiałam kretowiska i ….nic, aż pewnego upalnego wieczoru podlewałam metasekwoje (a lubią one bagienko) dobrze rozmoknięta ziemia zaczęła się ruszać, zapadać i nagle wyszedł na powierzchnię kret. Kret miał ciemne futerko, różowe łapki, różowy nosek a raczej ryjek i różowy goły brzuszek. Ten właśnie różowy brzuszek mnie rozbroił, od razu wybaczyłam sympatycznemu zwierzakowi pogrom w warzywniaku. Przemówiłam do niego poważnym głosem : „Słuchaj stary przestanę obsmradzać Ci kopce ale Ty z tą swoją krecią robotą przenieś się za płot.”
Poskutkowało kret przeniósł się za ogrodzenie tylko czasami przypominał o sobie usypując mały kopczyk koło mięty.
Wydawać by się mogło, że wszystko wróciło do normy i życie na wsi to sielanka, ale tuż za rogiem a raczej w ziemniakach czaiła się następna plaga - stonka. Pasiaste chrząszcze chrupały ziemniaczane listki, z dnia na dzień czyniąc większe spustoszenie. Pan Mąż zasugerował: może by czymś je popryskać …... O nie, nie! Nie będę truć stonki a przy okazji siebie, a tak w ogóle to ta chemia może znów rozwścieczyć kreta, który w odwecie przekopie mi trawnik przed domem. Lepiej zostawię wszystko jak jest, trudno w tym roku stonka zje ziemniaki.  
Taką właśnie obrałam taktykę, jakże pięknie przyroda mi się za to odpłaciła. Następnego dnia wczesnym rankiem zaparzyłam sobie kawę wyszłam przysiąść na próg domu i co widzę : ekologiczny czyściciel - po warzywniaku krzątał się dudek. Przez następne dwa tygodnie codziennie rano widywałam dudka na stonkowym śniadanku.
Po tych doświadczeniach stwierdziłam, iż powiedzonko: „w przyrodzie wszystko ma swoje miejsce” jest jak najbardziej prawdziwe. Chyba w końcu odnalazłam właściwą ścieżkę, jakoś się dogadam z moim ogrodem (no dobrze zaczątkiem ogrodu) ;-)
 Ekologiczny czyściciel.




Najwspanialsza huśtawka - pod dębem.







Leśne ścieżki.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz