Bardzo dawno nie udzielałam się na
blogu wynika to z permanentnego braku czasu.
Tematów do opisania nazbierało się
tak wiele, iż trudno wybrać ten najlepszy.
Może zacznę od tego co się działo
gdy mnie nie było, czyli od wakacji
a zatem będzie o nauce cierpliwości, oraz o tym by nie walczyć z przyrodą bo ona wie swoje.
Urządzając ogródek i sad zdarzały
i zdarzają mi się wpadki: krzaczki wędrowniczki, zamiast trawnika
plantacja szczawiu i kończyny a także hortensja posadzona w
słońcu. Podsumowując im bardziej się śpieszyłam, chciałam
wszystko zrobić po swojemu tym efekt był bardziej opłakany. Kiedy
zaczęłam podchodzić do ogródka z większym luzem on jakby
przestał się buntować. Zaczęło się od posadzenia wiosną
metasekwoi. Pięknie się przyjęły i urosły o dobre 60cm.
Metasekwoje utwierdziły mnie w tym, że wszystkie roślinki kupione
w lokalnych szkółkach bezproblemowo się przyjmują i rosną, zaś
wyszukane odmiany przywożone z centrum lub kupowane przez internet
wymagają specjalnej troski , jak dla mnie są nie do ogarnięcia.
Połowa drzewek owocowych (zakup internetowy -stare odmiany polskie)
posadzonych 3 lata temu nie przetrwała tegorocznej suchej wiosny.
Zostały suche patyki, okropnie było mi przykro gdy Pan Mąż owe
suchary wyrywał. Przecież sad bez drzew owocowych nie istnieje,
pojechałam zatem do lokalnej szkółki, kupiłam nowe drzewka:
trochę jabłonek, gruszę, pigwę i wiśnię. Sadziłam je razem z
córką: głęboka dziura trochę kompostu pod spód, kawałek kija
na wzmocnienie i zielonym do góry - wszystkie do dnia dzisiejszego
mają się dobrze !
Areały nabrały wyglądu gdy nagle i
niespodziewanie pojawił się intruz usypujący charakterystyczne
kopce. Kiedy rozgrabiłam kopiec na trawniku przed domem zaraz
pojawiały się dwa w warzywniaku, jak ogarnęłam warzywniak
powstawały następne pod krzakami albo metasekwojami. Jaką przyjąć
strategię, przegonić hałasem, smrodem (patrząc na ilość kopców
moja ziemia musiała gościć całą rodzinę – wszystkich nie
wygonię). Znajomi radzili wojnę i ostateczne usunięcie przeciwnika
(jednak to wydawało mi się mało humanitarne). Zaczęłam
walczyć, ustawiałam stukające butelki, rozgrabiałam kretowiska i
….nic, aż pewnego upalnego wieczoru podlewałam metasekwoje (a
lubią one bagienko) dobrze rozmoknięta ziemia zaczęła się
ruszać, zapadać i nagle wyszedł na powierzchnię kret. Kret miał
ciemne futerko, różowe łapki, różowy nosek a raczej ryjek i
różowy goły brzuszek. Ten właśnie różowy brzuszek mnie
rozbroił, od razu wybaczyłam sympatycznemu zwierzakowi pogrom w
warzywniaku. Przemówiłam do niego poważnym głosem : „Słuchaj
stary przestanę obsmradzać Ci kopce ale Ty z tą swoją krecią
robotą przenieś się za płot.”
Poskutkowało kret przeniósł się za
ogrodzenie tylko czasami przypominał o sobie usypując mały kopczyk
koło mięty.
Wydawać by się mogło, że wszystko wróciło do normy i życie na
wsi to sielanka, ale tuż za rogiem a raczej w ziemniakach czaiła się
następna plaga - stonka. Pasiaste chrząszcze chrupały ziemniaczane
listki, z dnia na dzień czyniąc większe spustoszenie. Pan Mąż
zasugerował: może by czymś je popryskać …... O nie, nie!
Nie będę truć stonki a przy okazji siebie, a tak w ogóle to ta
chemia może znów rozwścieczyć kreta, który w odwecie przekopie
mi trawnik przed domem. Lepiej zostawię wszystko jak jest, trudno w
tym roku stonka zje ziemniaki.
Taką właśnie obrałam taktykę,
jakże pięknie przyroda mi się za to odpłaciła. Następnego dnia
wczesnym rankiem zaparzyłam sobie kawę wyszłam przysiąść na
próg domu i co widzę : ekologiczny czyściciel - po warzywniaku
krzątał się dudek. Przez następne dwa tygodnie codziennie rano
widywałam dudka na stonkowym śniadanku.
Po tych doświadczeniach stwierdziłam, iż powiedzonko: „w przyrodzie wszystko ma swoje miejsce” jest
jak najbardziej prawdziwe. Chyba w końcu odnalazłam właściwą
ścieżkę, jakoś się dogadam z moim ogrodem (no dobrze zaczątkiem
ogrodu) ;-)
Ekologiczny czyściciel.
Najwspanialsza huśtawka - pod dębem.
Leśne ścieżki.