Przybyliśmy na rancho w
pełnym składzie. Najwięcej radochy z wyjazdu miał oczywiście
pies. Pan Maż początkowo do eskapady w tak licznym gronie
podchodził sceptycznie jednak Max swym zachowaniem całkowicie
wkupił się w łaski Pana.Towarzyszył Panu Mężowi
w porannym joggingu, chadzał z nami na spacery, grał z Martyną w
frisbee, a po aktywnym dniu spał grzecznie w swojej budzie, nie
marudził, nie kopał dziur, ogólnie był bardzo grzeczny.
Wracając do tematu kurzu …
otóż pierwszego dnia jak to zwykle w domu było dość chłodno
więc szybko rozpakowałam bagaże, posprzątałam, otwarłam okna –
by się nagrzało i poszłam pomagać reszcie rodziny w pracach
ogrodowych. Popołudniu zasiedliśmy do stołu zjeść obiadokolację,
wtedy to właśnie promienie słońca zajrzały do jadalni. Stół w
kolorze mahoniu w pełnym słońcu wyglądał jak oprószony mąką.
Michał skomentował: „Mamo gdybyśmy Cię nie znali to …....”
Nie dałam mu skończyć:
„Widzicie po zachodniej stronie
domu rozciąga się bezkresna preria (są łąki,są nieużytki,
krowy itd.) W zeszłym roku wraz z suszą zawitał w naszym domu kurz
znad prerii, wszystko wskazuje na to, że w tym roku też nam będzie
towarzyszyć. Z kurzem znad prerii się nie walczy (szkoda życia)
trzeba go zaakceptować !”
Późnym popołudniem w
myśl zasady „akceptuj” zamiast za odkurzacz chwyciłam za aparat
i wraz z Michałem poszłam sprawdzić co słychać na stawach.
Spacery po lesie o tej
porze roku to czysta przyjemność, cisza, spokój, co jakiś czas
można wypatrzyć dzikie zwierzaki a najważniejsze: nie ma jeszcze
gzów, ślepców i innego dziadostwa.
P.S.
Wpis umieszczam jak zwykle z pewnym opóźnieniem, susza i kurz dotarły także do "Prawie Miasta". Od trzech tygodni nie było porządnego deszczu, droga którą dowożę Martynę do szkoły zamieniła się w pylisty dukt.
Oby na rancho choć trochę padało .....martwię się o moje Metasekwoje.