Tegoroczne Boże Narodzenie wypadło w środku tygodnia, wystarczyło wziąć 3 dni urlopu i można było cieszyć się 9 dniowym wypoczynkiem. Grzechem było by nie skorzystać z takiej okazji. My tradycyjnie zamiast do ciepłych krajów obraliśmy kierunek Rancho. Po dwóch miesiącach nieobecności na wsi nasze włości przejęte zostały przez obcych. Sad przeorganizował borsuk, koty wprowadziły się do ogrodu, myszy próbowały zawłaszczyć hacjendę, lis ostentacyjnie zaznaczył swą obecność zostawiając guano przed drzwiami wejściowymi. Kiedy rozpakowywaliśmy samochód nasze poczynania bacznie obserwował szarobiały kocur o wyglądzie zakapiora. Gdy tylko weszliśmy do domu zaznaczył swoim zapachem mój samochód z każdej strony. Przez kilka godzin siedział pod krzakiem jaśminu i czekał, kiedy się wyniesiemy z jego terenu. Obłaskawiłam go nieco miską suchej karmy.
Początkowo martwiłam się, iż przywlekłam z sobą na
południe polski szarość. W Wigilię padał
deszcz ale już następnego dnia nieco się rozpogodziło i wreszcie zobaczyłam
słońce. Aura była na tyle łaskawa, że w drugi dzień świąt pomalowała świat na
biało, szadzią osiadającą na polach i łąkach.
Natomiast po zachodzie słońca i tuż przed wschodem od stawów niósł się klangor żurawi. Pewnego dnia postanowiłam, iż wybiorę się na poranną sesje zdjęciową nad stawy. Oczami wyobraźni już widziałam zdjęcia wyłaniających się z mgły pięknych ptaków. Zwlekłam się z łóżka parę minut po szóstej, spakowałam obiektywy latarkę i gaz pieprzowy (chyba tylko po to by go nieść), w ciemnościach ruszyłam w stronę lasu. Plan był taki by obejść w koło jeziorka. Nie chciałam ryzykować przeprawy przez mostek koło grobu hrabiny, gdyż dobrze pamiętałam jak ostatnim razem część spróchniałych desek zarwała się pod Martyną. Wybrałam drogę przez pole a później przejście nad śluzą. Trochę się obawiałam, bo nad śluzą deski też są stare a ja do najlżejszych nie należę do tego sprzęt swoje waży ale czego się nie robi dla pięknych zdjęć. Tak sobie rozważając szłam leśna ścieżką, przemrożone liście chrupały pod butami, nie wiadomo kiedy dotarłam do dużego stawu a tam nic ….. cisza. Przeszłam przez śluzę, skierowałam się na groblę, zajrzałam nad mniejszy staw a tam nic …. cisza. Chudziutki sierp księżyca wisiał nad drzewami, powoli niebo zaczęło się rozjaśniać, obeszłam stawy dokoła, spotkałam tylko jedną samotną czaplę wpatrującą się w wodę. Zrezygnowana i przemarznięta poczłapałam w stronę domu. Kiedy już weszłam na podwórko znów znad stawu słychać było klangor. Nie mam pojęcia gdzie to wielkie stado się schowało, czy za wyspą, a może w szuwarach. Czasami trzeba odpuścić….. weszłam do domu, zaczęłam rozgrzewać się herbatą i wówczas znów je usłyszałam …. Stado składające się z setki żurawi majestatycznie przelatywało nad moim domem.
Nie poddam się wytropię je, może w następny weekend pozwolą się sfotografować.