niedziela, 21 czerwca 2015

Spotkanie z Duchem Gór

Za oknem pachnie deszczem w domu truskawkami a ściśle mówiąc dżemem truskawkowym, który od dwóch dni odparowuje na kuchni. Sielanka w domowych pieleszach a raptem tydzień temu ….. zdobywaliśmy wysokie góry.
Tym razem chciałabym opowiedzieć o dziwnych zbiegach okoliczności. Co dzień spotykamy różnych ludzi, ale niektóre z taki spotkań z zupełnie przypadkowymi osobami zapadają w pamięć na wiele lat.
Będąc licealistką na część wakacji jeździłam do Krakowa pomagać mojej chorej babci. Babcia miała pod Kopcem Kościuszki działkę na której uprawiała różne warzywka. Co drugi dzień człapałam z Babcią pod Kopiec. Babcia schorowana więc człapała słabo od czasu do czasu robiąc sobie przystanki na ławeczce pod kasztanami. W czasie drogi spotykała inne starsze damy, z którymi w dobrym tonie było porozmawiać o stanie zdrowia. Dla młodej dziewczyny ta droga pod Kopiec była drogą przez mękę. Aż pewnego dnia ….... Babcia przysiadła na ławeczce z inną czcigodną dmą by rozprawiać o samopoczuciu tymczasem ja siedziałam obok wyłączyłam zmysł słuchu i wpatrywałam się w roztaczającą się przede mną panoramę z Tarami na horyzoncie. Nawet nie wiem kiedy obok mnie przysiadła się kolejna staruszka o pogodnej twarzy. Z zamyślenia wyrwały mnie jej słowa : „W życiu chodzi o to by widzieć piękno, bo widzisz dziecko jeden będzie widział tylko te psie kupy na trawniku a inny zauważy kwiatka i te góry na horyzoncie.” Staruszka uśmiechnęła się ciepło wstała i odeszła. Przez następne dni pod Kopiec leciałam na skrzydłach, miałam nadzieję  spotkać tajemniczą staruszkę. Nie udało się ale jaj słowa zostały ze mną.


Kolejna opowieść będzie o dziwnym spotkaniu sprzed kilku dni. Byliśmy na krótkich wakacjach w moich ukochanych górach. Martyna jest już na tyle duża, iż może  sama chodzić nawet z małym plecaczkiem a ja mam już tyle lat, że tempo Martyny jest dla mnie w sam raz :-) Pierwsza poważna wyprawa pod Czarny Staw Gąsienicowy i w stronę Zawratu. Córka dała radę. Następnego dnia by pokazać jej znów piękne widoki poszliśmy na Pięć Stawów tam w schronisku czekaliśmy na syna, który uparł się by zdobyć tego dnia Kozi Wierch. Po wypiciu herbaty i zjedzeniu szarlotki dotarł do nas sms od Michała informujący, iż z powodu deszczu zrezygnował z zdobycia góry a obecnie idzie na Morskie Oko i będzie czekał na nas przy samochodzie. Nabrawszy sił w schronisku postanowiliśmy również pujść na Morskie Oko łagodną trasą przez Świstową Czubę. Rozważnie i roztropnie stawiając stopy na głazach i skałkach posuwaliśmy się w górę, od czasu do czasu mijając hałaśliwe kolorowe grupki turystów. Na ogół przemierzam góry w milczeniu, pochłaniając piękne widoki i słuchając wiatru. Dla mnie góry to rodzaj świątyni dlatego trochę mnie irytują te kolorowe grupki rzucające pety, chusteczki i hałasujące.
Właśnie minęliśmy taką grupkę, przeszliśmy na drugą stronę grani, nagle ogarnął nas dziwny spokój i cisza, powietrze zamarło w bezruchu. Wyszeptałam do Martyny : Słyszysz tą ciszę? Nie zdążyłam usłyszeć odpowiedzi bowiem gdy podniosłam wzrok przed nami na ścieżce na jednym z płaskich głazów (a la ławeczka ) siedział starszy jegomość – ubrany w znoszone spodnie, zapinaną koszulę, tyrolski kapelusik i z termosem u pasa. Nie wyglądał na turystę a zdecydowanie na tubylca. Z tubylcami nie należy zadzierać więc grzecznie wyszeptałam „dzień dobry”. Jegomość spojrzał na mnie za bardzo grubych okularów, uśmiechnął się na powitanie, zapytał : „Czy widziała Pani kozicę?” Pokręciłam przecząco głową i odruchowo usiadłam koło Jegomościa a ten wskazał na dole żlebu pasące się zwierze. Po chwili na ławeczce usiadła Martyna i Pan Mąż. Siedzieliśmy tak w ciszy kontemplując piękno przyrody. Koło nas przetoczyła się kolorowa grupka, nie zwracając na nas uwagi jakby nas na tej wąskiej ścieżce w ogóle nie było. Jeden pan szedł nawet z komórką przy uchu coś głośno komentując. Kiedy przeszli dotarła do mnie absurdalność tej sytuacji, czyżbym należała do innego świata? innego wymiaru? Ten błogi spokój koło starszego Pana był niesamowity, posiedzieliśmy z nim jeszcze parę chwil aż w końcu stwierdziłam - trzeba iść dalej przed nami jeszcze kawał drogi. Grzecznie wyszeptałam Starszemu Panu podziękowania, pożegnaliśmy się i ruszyliśmy w dalszą drogę. Po przejściu sporego kawałka w końcu odważyłam się powiedzieć : „To był Duch Gór”. Pan Mąż i córka przytaknęli też poczuli ten klimat. To zadziwiające spotkanie zapewne pozostanie ze mną przez lata ;-)





 W tym miejscu spotkaliśmy Ducha Gór.







Po spotkaniu podążamy wąską ścieżką w kierunku Morskiego Oka.

czwartek, 11 czerwca 2015

Notoryczne niewyspanie – dlaczego ten bażant tak pieje ?

Od kilku dni nie mam czasu by się wyspać. Wieczorami zawsze znajdę coś co jeszcze trzeba zrobić a rano pobudka tuż po 6. Wczoraj Pan Mąż wrócił z pracy koło 23, ponieważ ważnych tematów do omówienia nazbierało się sporo poszliśmy spać dobrze po północy. Następnego ranka Pan Mąż miał odwieść dzieci do szkoły więc wszystko wskazywało na to, że drzemiąca w mym wnętrzu sowa nareszcie się wyśpi. Taki był plan a życie …...
Kiedy zaczęło świtać za okna doszły mnie dziwne dźwięki przypominające pianie koguta, popiskiwanie. Moja świadomość powoli powracała z krainy snów i zaczęła rozważania :
-jestem w „prawie mieście” tu nie ma kogutów … tu są bażanty, ale czemu one pieją , zaraz zaraz one nie potrafią piać, co tam za oknem tak hałasuje ?
Ciekawość zwyciężyła sięgnęłam ręką po aparat zwlekłam się z łóżka i poczłapałam w stronę okna.
Zaglądam, a tam chrumkająca rodzinka buszuje pod winogronami.



Po foto sesji spojrzałam na zegarek było parę minut po 5. Cóż nie udało się tym razem ;-)

Wyśpię się na ranchu.

środa, 10 czerwca 2015

O suszy i ekologicznej myszokretołapce.

Czerwcowy przedłużony weekend spędziliśmy na wsi. Po przyjeździe jak zwykle poszłam pooglądać nasze areały. O zgrozo w ogródku warzywnym tylko czosnek miał się dobrze, cebula licha, pietruszki brak a o reszcie lepiej nie wspominać. Susza dała we znaki wszystkim roślinkom, sadzone w zeszłym miesiącu drzewka też słabo wyglądały. Najbardziej ucierpiała jedna z metasekwoi. Martyna patrząc na smętne drzewko z zeschniętymi liśćmi powiedziała przez łzy : "Mamo nie chcę by ona umarła" . Pocieszyłam córkę: spróbuję ją uratować. Wieczorem rozciągnęłam węże (szlauchy) -  rozpoczęłam akcję ratunkową. Podlewałam wszystkie sadzone w tym roku drzewka i warzywnik. Pod nieszczęsnego suchara też lałam wodę, choć muszę przyznać że robiłam to tylko dla Martyny gdyby nie ona pewnie bym suchara wykopała. Jakież było moje zdziwienie i radość gdy po trzech dniach nawadniania suchar zaczął się nieśmiało zielenić.
Mam cichą nadzieję, że w końcu przyjdą wiosenne burze i będą podlewały systematycznie ogródek podczas naszej nieobecności. 

Na koniec kilka słów o ekologicznej łapce.
Otóż wczesną wiosną z niepokojem obserwowaliśmy trawnik na którym w zatrważającym tempie powstawały kretowiska.  Przed pierwszym wiosennym koszeniem Pan Mąż kretowiska porozgarniał.  
Do dnia dzisiejszego żaden kopiec się nie pojawił zniknęły też nornice. Wygląda na to, że problem sam się rozwiązał do tego w sposób ekologiczny.









:-)